Rodzice, Nauczyciele, Kadro zarządzająca oświatą i inni - wszyscy, którzy zabieracie głos w publicznym dyskursie na temat obecnego stanu polskiej edukacji, wskazując i piętnując negatywne zjawiska dziejące się na co dzień w placówkach oświatowych oraz w rodzinach!
Macie rację!
Bez żadnych wątpliwości – wielu nauczycieli postępuje w swojej pracy nieprofesjonalnie, bezdusznie, a czasem po prostu głupio. Działa wbrew dobru powierzonych sobie dzieci, niekiedy wręcz czyni im krzywdę. Odnosi się do nich bez należytego szacunku. Zadaje prace domowe ponad siły i zdrowy rozsądek. Uczy dla stopni, a nie dla rozwoju. Nie sprawdza z wystarczającą starannością prac uczniów i nie docenia ich wysiłku. Nie pozostawia prawa do błędów. Bezkrytycznie stosuje źle dobrane albo pełne błędów podręczniki. Zmusza rodziców do pracy na domowym etacie korepetytora, albo do opłacania kogoś takiego, by ich dziecko mogło sprostać szkolnym wymaganiom.
Co gorsza, znaczna część nie wykazuje gotowości do rozmowy o problemach, unika kontaktu, kryje się za bezdusznymi przepisami. Nie przyjmuje krytyki swojego postępowania.
Bez wątpienia również wielu rodziców popełnia błędy w wychowaniu. Nie wpaja swoim dzieciom elementarnych umiejętności społecznych: nawiązywania przyjaznych relacji, współpracy, dostrzegania i respektowania potrzeb innych ludzi. Toleruje niegrzeczność, myląc ją z kreatywnością. Pomaga dzieciom w ich źle pojętym interesie – zwalniając z zajęć bez sensownego powodu, usprawiedliwiając lekceważenie obowiązków szkolnych, albo wykonując za nie prace zadane przez nauczycieli. Usiłuje przerzucać na szkołę swoje obowiązki wychowawcze.
Co gorsza, niemała grupa rodziców w relacjach z przedstawicielami szkoły wykazuje roszczeniowość, czasem połączoną z brakiem kultury w zachowaniu. Nie szanuje kompetencji pedagogicznych, nie docenia inicjatyw mających uczynić naukę łatwiejszą i przyjemniejszą dla uczniów. Nie przejawia gotowości do rozmowy o problemach własnych dzieci. Nie przyjmuje krytyki swojego postępowania.
Podobnie sytuacja wygląda w przypadku dyrektorów placówek oświatowych. Wielu zarządza w sposób autorytarny i urzędniczy, nie licząc się z uczuciami oraz potrzebami innych ludzi. Toleruje konflikty w społeczności szkolnej, a czasem wręcz je prowokuje. Bezkrytycznie staje po jednej ze stron, rodziców lub nauczycieli. Kieruje się własną wygodą, a nie dobrem powierzonych dzieci. Unika niezbędnych i oczywistych działań, kryjąc się za parawanem przepisów.
Co gorsza, niemała część tej grupy niechętnie przyjmuje konstruktywne sugestie, a tym bardziej krytykę swojego postępowania.
Trzykrotnie napisałem powyżej „wielu”, ale nie potrafię określić, czy jest to pięćdziesiąt procent ogółu, czy może tylko pięć. Warto jednak pamiętać, że nauczycieli są setki tysięcy, rodziców całe miliony, a dyrektorów dziesiątki tysięcy. Każdy pojedynczy procent od tak wielkich liczb daje potężną rzeszę ludzi, których działania są surowo i emocjonalnie oceniane przez innych. A dodajmy, że moja wyliczanka ukazuje tylko wierzchołek góry lodowej, bo lista wzajemnych pretensji jest znacznie, znacznie dłuższa, i cały czas rośnie.
Stając wobec takiego ogromu wypowiadanych/wypisywanych z pełnym przekonaniem zarzutów, mogę oświadczyć tylko jedno.
Szanowni Państwo!
Wszyscy macie rację!
Wszyscy macie cholerną rację!
Napisałem powyższe bez sarkazmu, choć, jak widać, nie bez emocji, bowiem owe racje towarzyszą mi od ponad trzech dziesięcioleci. Już tyle czasu z racji pełnionej funkcji niemal każdego dnia rozmawiam z nauczycielami i rodzicami uczniów. Nie zliczę, ile razy powierzano mi rozmaite frustracje. Wielokrotnie wysłuchiwałem rodzicielskich żalów pod adresem nauczycieli. Także w sprawach, w których nie sposób było odmówić im słuszności, i które wymagały ode mnie podjęcia działań pedagogicznych wobec personelu, czasami ku jego zdumieniu. Niemniej często przychodziło mi „odginać” i wspierać nauczycieli, załamanych działaniami lub postawą rodziców. Tutaj możliwość bezpośredniej i skutecznej interwencji u źródła zawsze była nieco mniejsza – w końcu w oczach rodzica dyrektor z założenia reprezentuje szkołę, czyli tę drugą stronę, ale w przypadkach szczególnie istotnych jakoś szło sobie poradzić i osiągnąć porozumienie.
Obracając się przez ten długi czas w środowisku oświatowym miałem również wielokrotnie okazję wysłuchiwać relacji, zwierzeń i narzekań swoich koleżanek i kolegów po dyrektorskim fachu. Często im współczułem, ale również nierzadko zdarzało mi się pomyśleć, a czasem i powiedzieć, że sami sobie zgotowali smutny los. Zresztą na poletku zarządzania mam też własne doświadczenia nierozwiązanych konfliktów, zarówno takie, w których do dzisiaj uważam, że racja była po mojej stronie, jak i takie, w których mądrzejszy dzisiaj, postąpiłbym inaczej.
Przez te wszystkie lata zmagania się z oporną materią relacji międzyludzkich, w kontekście rozmaitych szkolnych konfliktów, nauczyłem się, że rzadko kiedy racja jest bezdyskusyjnie po jednej stronie. Przekonałem się również, że odmienne punkty widzenia rodziców i pracowników szkoły z reguły powodują, że każda ze stron ma swoją rację, i choć bywają one wzajemnie sprzeczne, w obu bywa wiele słuszności. A zatem, Drodzy Rodzice, Nauczyciele i Dyrektorzy, powtórzę raz jeszcze:
Wszyscy macie rację!
Co najmniej każdy swoją.
Od kilku lat owe racje i frustracje docierają do mnie także za pośrednictwem internetu. Rozmaite portale, a nade wszystko media społecznościowe generują wciąż potężniejącą lawinę skarg, zażaleń i apeli. Choć w minimalnym tylko stopniu dotyczą one mojej własnej szkoły, nieodparcie ściągają uwagę, choćby ze zwykłej ciekawości. Ba, walczą o tę uwagę, zachęcając do zajęcia stanowiska. Niemal każdy rozpowszechniany w internecie komunikat zyskuje grono dyskutantów, wypowiadających swoje opinie, częściej zresztą odzwierciedlające ich własne doświadczenia, niż rzetelną (bo i na jakiej podstawie) ocenę sytuacji.
Powie ktoś, że nie muszę tego czytać. Teoretycznie tak. Proszę jednak powiedzieć komukolwiek, kto dzisiaj działa na forum publicznym, że może obejść się bez internetu. Popuka się w czoło; przecież właśnie tam toczy się znacząca część życia społecznego.
Lata aktywności zawodowej w realnym świecie nauczyły mnie słuchania, obserwowania, ważenia racji i nieulegania emocjom. To wszystko przydaje się, by lać oliwę na wzburzone fale emocji, także własnych. W internecie niewiele jest czasu i miejsca na zdobywanie podobnych doświadczeń. Argumenty padają jak ciosy, kontrargumenty szybko i równie mocno uderzają w przeciwnym kierunku. Sama natura tego medium utrudnia, jeśli nie uniemożliwia dogadywanie się, które nadal, jak sądzę, pozostaje najlepszą drogą rozwiązywania konfliktów.
Dzisiaj miejsce negocjacji twarzą w twarz, w których ważne jest nie tylko co się mówi, ale także co pokazuje intonacja głosu i mowa ciała rozmówców, zajmuje przerzucanie się emocjonalnymi tekstami. W takiej sytuacji trudno o porozumienie, natomiast znacznie łatwiej o spotęgowanie frustracji. Dlatego w internecie wytaczane są coraz cięższe działa. Jeszcze niedawno oburzałem się na publiczne piętnowanie rzekomej lub prawdziwej winowajczyni-nauczycielki, choć autor mało udolnie, ale jednak ukrył jej tożsamość. Ostatnio coraz częściej padają konkretne adresy i nazwiska. Z kategorycznym oczekiwaniem, by zająć stanowisko. Oczywiście potępiające.
Nie piszę tego wszystkiego z powodu niechęci do internetu. To tylko narzędzie, którego jak słusznie twierdzi wielu jego zwolenników, można używać mądrze lub głupio. Piszę dlatego, że stoimy obecnie wobec konieczności ponownego poukładania systemu edukacji. We wszystkich niemal aspektach. Aby mieć jakąkolwiek szansę dokonania tego, musimy zdawać sobie sprawę, że nasze obecne frustracje jedynie po części wynikają z błędnych działań władz oświatowych. Nawet reforma Zalewskiej dołożyła tylko paliwa do buzujących już wcześniej emocji (fakt, że bez sensu rozpalając liczne nowe ogniska). Jednak i bez działań poprzedniego rządu mielibyśmy w placówkach oświatowych potężny kryzys relacji społecznych, a te przecież decydują o ich harmonijnym funkcjonowaniu.
W miarę jak blog „Wokół szkoły” zyskiwał popularność, coraz częściej padało pod moim adresem pytanie, co proponuję zrobić, żeby w polskiej oświacie było lepiej. Odpowiadałem niezmiennie, urbi et orbi: lepiej nie będzie. Im dłużej myślę o tym, co obserwuję, tym bardziej jestem przekonany, że w obecnych warunkach zasadnicza zmiana nie jest możliwa. Owszem, może uda się rozwiązać pewne wycinkowe kwestie. Ale podstawowy problem fatalnych relacji społecznych w placówkach oświatowych nie zniknie, bo jego przyczyna sięga samej istoty funkcjonowania ludzi w trzeciej dekadzie ery internetu.
Mam na ten temat pewną teorię. Siłą rzeczy osadzoną tylko w doświadczeniach i przemyśleniach, bez podbudowy naukowej. Być może jednak wartą refleksji. W swoim rozumowaniu wychodzę od problemu globalnego ocieplenia, które zdaniem wielu autorytetów naukowych grozi w krótkim czasie nieodwracalnymi zmianami w biosferze, a co za tym idzie katastrofą klimatyczną, która radykalnie i fatalnie odmieni warunki życia ludzi. Nie jest istotne, czy ludzkość jest jej winna od początku do końca, czy tylko swoimi działaniami wzmacnia naturalne wahnięcie klimatu. Ważne, że stanowi niebezpieczeństwo wymagające mądrego i solidarnego przeciwdziałania na całym świecie.
Uważam, że jesteśmy obecnie nieświadomymi świadkami innej katastrofy, która dotyka i niszczy socjosferę, czyli społeczność ludzką na Ziemi. Nazywam ją katastrofą mentalną. Owszem, dostrzegamy wiele nowych zjawisk społecznych, niektóre uznajemy nawet za zapowiedź lepszego jutra, ale tak naprawdę pogrążamy się w trudnej do opanowania fali emocji i niespełnionych oczekiwań. Już wiadomo, że to one leżą u źródła wielu wydarzeń politycznych, ale symptomy zjawiska można dostrzec wszędzie, także w szkołach, choćby w tej lawinie słusznych, acz nierozwiązywalnych pretensji wszystkich do wszystkich, o wszystko, od której zacząłem cały wpis.
Niewiele da się uczynić ad hoc dla poprawy obecnego stanu relacji. Można jedynie próbować, każdy na swoim odcinku, dostrzegać nie tylko swoje racje. Ograniczyć przerzucanie się najsłuszniejszymi nawet (waszym zdaniem) uwagami i postulatami przez e-maile, moduły komunikacji w e-dziennikach, czy media społecznościowe. Znaleźć czas na kontakty w świecie realnym, nawet wtedy, gdy jest go bardzo mało. Dla własnego zdrowia psychicznego, no i dobra dzieci, oczywiście.
Niestety, żaden jeździec na białym koniu (choćby najlepszy, najświatlejszy minister edukacji narodowej, wsparty przez najlepszą, najświatlejszą siłę polityczną) nie przybędzie, by uczynić pokój i dobro w placówkach oświatowych. W dzisiejszych czasach to i Superman nie wystarczy, jeżeli nie pomożemy sami sobie.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze