Kiedy w przestrzeni medialnej pojawia się akronim AI, budzi na ogół dwa przeciwstawne skojarzenia[1]: to obecnie już rzadsze – wyobrażenie dobrotliwego bóstwa opiekuńczego, do którego ludzkość tęskni od zarania swego istnienia, wywiedzione wprost z epoki zachłyśnięcia się perspektywą niczym nieograniczonego postępu technologicznego, oraz to znacznie bardziej rozpowszechnione – uosobienie nieubłaganej Nemezis, o twarzy Arniego-Terminatora, zrodzone z kryzysowych zwątpień, milenijnych lęków i rozczarowania rajem niedoszłym, a już utraconym. Te mocno popkulturowe, skrajnie różne wizerunki sztucznej inteligencji mają jednak jedną cechę wspólną: zakładają zaistnienie Osobliwości, która oznacza moment, od którego po raz pierwszy od przynajmniej 30 tysięcy lat, nie będziemy już jedynym podmiotem podejmującym autonomiczne, świadome decyzje; co więcej, ta zdolność może nam zostać, w tej samej chwili, bezpowrotnie odebrana.
Co ciekawe, mem dobrej, elektronicznej wróżki, wyraźnie przegrywający konkurencję w ogólnej puli noosfery, znajduje oparcie w legendarium teoretyków oświaty. Ci o żadnej Osobliwości oczywiście w swoich rozważaniach nie wspominają, ale za to roztaczają przed publicznością wizję szkoły nowoczesnej, wykorzystującej w swojej misji najnowsze technologie. Jest to klasyczna ucieczka do przodu – póki co, dużo bardziej podstawowe, dużo tańsze i mniej wyszukane, a teoretycznie powszechnie pożądane zmiany nie chcą jakoś w szkole zachodzić, więc dziś bez porównania łatwiej jest być nowoczesnym pedagogiem, proponując perspektywę na tyle odległą, że bezpiecznie niesprawdzalną. W razie zastrzeżeń malkontentów, zawsze można wysunąć argument nieuniknionej zmiany, napędzanej koniecznością przetwarzania rosnących w postępie geometrycznym zasobów informacji[2]. Czy wobec tego, takie projekcje należy traktować poważniej niż np. obraz świata, wykreowany we wczesnych latach 60-tych XX w., w kreskówce The Jetson’s[3]? Czy szeroko pojęta AI rzeczywiście wkrótce przeobrazi dzisiejszą, podupadającą edukację powszechną według niespójnych scenariuszy, pisanych dziś przez niespełnionych wizjonerów?
Niekoniecznie. W każdym razie niezupełnie tak, jak tego chcieliby oczekujący nadejścia królestwa „nowego paradygmatu”. Zacznijmy od rzeczy podstawowej. Kto powiedział, że indywidualna zdolność, a przede wszystkim potrzeba przetwarzania dostępnych terabajtów ma również rosnąć razem z nimi? Oczywiście, wiedza zgromadzona obecnie w pojedynczym ludzkim mózgu jest średnio wielokrotnie większa niż ta będąca udziałem mózgów naszych przodków. Nie oznacza to jednak, że rosła ona wykładniczo razem z ilością dostępnej informacji. Co więcej, jednostkowa zdolność do przetworzenia tej porcji informacji również nie wydaje się zasadniczo większa niż cechująca ludzi żyjących kilka tysięcy lat temu. Skąd więc to przekonanie, że do „przygotowania do życia” naszych potomków będziemy potrzebować diametralnie innych środków niż te używane od setek tysięcy lat i wciąż nieźle się sprawdzające? A przede wszystkim, skąd założenie, że ewentualna zmiana będzie miała charakter jakościowy, a więc hipotetyczna AI zrobi to nie tyle sprawniej, co lepiej? I skąd pomysł, że ogromna większość ludzi, objęta oświatą publiczną, będzie zainteresowana możliwością nadążania za pulą informacji dostępnej i czynienia z niej użytku (jak dotąd, nigdy w dziejach nie miało to miejsca)? Jeśli powyższe wątpliwości są uprawnione, to AI okaże się jedynie kolejnym gadżetem, a nie błogosławieństwem dla edukacji.
No cóż, całe nieporozumienie bierze się z błędów poznawczych, które naszym mózgom przydarzają się od początku ich istnienia (chodzi przede wszystkim o utożsamianie ilości z jakością, a możliwości z ich realizacją) – część z nich wynika z uwarunkowań ewolucyjnych, ale sporo jest pochodną myślowego lenistwa. Skoro już o lenistwie mowa, to nie wygląda na to, by miało zniknąć, czy choćby zmaleć – wręcz przeciwnie, pierwotnie napędzany rozumem postęp (jakkolwiek go rozumiemy) powoduje zmniejszenie wyzwań wobec większości ludzi, a więc, w ujemnym sprzężeniu zwrotnym, uśrednionej potrzeby używania intelektu[4]. W tym aspekcie, łatwo znaleźć dla AI praktyczne zastosowanie: elektronicznej niańki, napominającej trenujących całymi dniami ludzkie kompetencje w mediach społecznościowych nieśmiertelnym Weź pigułkę! Niewiele ma to wspólnego z oświatą, rozumianą jako rozwój intelektualny, ale też nie można wykluczyć, że takie jej pojmowanie odejdzie wkrótce w niebyt za sprawą pełnego jej utożsamienia z narzędziami opieki socjalnej. AI jako kurator masy różowego kisielu, pogrążonego w sterowanej polityczną poprawnością paplaninie? Bardzo prawdopodobne, ale czy pożądane?
Lenistwo myślowe, w pewnym stopniu wspierane przez ewolucję, poprzez naturalną, probabilistyczną przydatność prostych intuicji, każe większości mylić dostępność (to naprawdę eufemizm) informacji, z jej przetwarzaniem. Chociaż dzisiejszy nastolatek bombardowany jest o kilka rzędów większą ilością bitów niż jego dziadkowie, nie wydaje się, by aktywnie przetwarzał i internalizował ich zdecydowanie więcej niż oni[5]. Być może jest nawet wprost przeciwnie – naturalną koleją rzeczy, mózgi naszych dzieci muszą bronić się przed zalewem informacyjnego szumu, którego my nie doświadczyliśmy, będąc w ich wieku. Prawdopodobne jest, że już się do tego dostosowują. Czy w takim razie, nie trzeba ze wszystkich sił wspierać ich w selekcji tego materiału? I czy nie potrzebujemy w tym celu najnowocześniejszych narzędzi?
Oczywiście. Sprytny AI asystent, kompatybilny z ulubioną marką sprzętu elektronicznego, może w tym wydatnie pomóc. Czy jednak te funkcjonujące, dużo mniej wyrafinowane algorytmy już teraz nie uwsteczniają kompetencji tego rodzaju i nie zamykają nas w bańkach informacyjnych? I czy chociaż pomagają nam te bańki świadomie wybierać? Nie należy przy tym mylić kompetencji selekcji informacji wartościowej z niemal automatycznym odrzucaniem spamu, które w większości dokonuje się bez zbytniego zaangażowania uwagi, z użyciem naturalnego filtru, konserwowanego codziennym doświadczeniem. Czy rzeczywiście warto w pełni przerzucać te doświadczenia i kompetencje na elektroniczne wspomagacze? Trzeba przecież zdawać sobie sprawę z faktu, że aktywność ta stała się dla młodych ludzi rozrywką, która, siłą rzeczy, operuje jednak uogólnieniem, uproszczeniem i banałem. Banałem, który rządzi trendami. Trudno oczekiwać, by trendy były z kolei obojętne uczeniu maszynowemu. Jest to prosta droga do powołania rzeczywistości alternatywnej, w której nie to istnieje, co istnieje, ale to, co się komu podoba. Zaawansowane początki takiego myślenia o obiektywnej rzeczywistości już dziś są doskonale widoczne. Niestety, dotyczy to także pedagogiki i dydaktyki.
Od wielu lat pytam nowe, szkolne roczniki, o to, jak szukają, tego, co ich w sieci (a więc na świecie) interesuje i nieodmiennie otrzymuję tę samą odpowiedź: Po prostu przeglądam, co jest. Całkowite podporządkowanie tej aktywności narzędziom, które zrobią to szybciej i „lepiej” nie wydaje się najlepszym pomysłem – najzwyczajniej w świecie, coraz pełniej pozbawia się w ten sposób ludzi własnego osądu i wyboru, nawet jeśli w ogólnym rozrachunku jest on i tak pozorny. Najpierwotniejszy filtr intrygujące/nieintrygujące, dostępny przynajmniej kręgowcom, szybko ewoluuje u młodych ludzi w dość sensowne narzędzie selekcji i nie martwiłbym się zbytnio o to, co najwyraźniej spędza sen z oczu wielu zatrwożonym własną niekompetencją cyfrową rodziców i merkantylnie zainteresowanych ich lękiem kołczom – pod tym względem, rzeczywiście nasze dzieci są cyfrowymi tubylcami, choć ich mózgi ani nie wyglądają, ani nie działają inaczej niż nasze. One są po prostu używane w środowisku, które w pełni naszym już nigdy nie będzie. To niespecjalnie odróżnia nas od pokoleń, które doświadczyły przesiadania się z bryczki do samochodu. Samochód jest szybszy od bryczki, ale jest to zmiana, nie tyle wprowadzająca jakąś nową jakość, co usprawnienie, zwiększenie szybkości operacji i rozszerzenie dostępności. Tak wąsko traktowana AI, w coraz większym stopniu zastępująca wspomniany filtr, będzie jedynie turbo Google’m, który może być wyznacznikiem sukcesu informatyków Google’a, ale nie jego użytkowników. Serdecznie wątpię, czy kolejne, niewątpliwe usprawnienia algorytmów Google’a przekładają się obecnie bezpośrednio na jakość edukacji – można czasami odnieść wrażenie, że wprost przeciwnie. Nie widzę powodu, dla którego z AI nie miałoby być podobnie. Póki co, w nadziei na sensowną odpowiedź, trzeba jej zadać sensowne pytanie. Mam wrażenie, że dominujące w oświacie publicznej trendy promują raczej oczekiwanie, żeby AI odpowiadała na pytania, które sama sobie zada, trafiając jednocześnie w upodobania wszystkich oczekujących na „przygotowanie do życia”. Mam również absolutną pewność, że jest to ostatnia rzecz, jakiej powinniśmy sobie życzyć.
Podobnie, nie spodziewałbym się, by sama obecność sztucznej inteligencji wzmogła jakoś szczególnie wymagania wobec zakresu procesu edukacyjnego. Nasze dzieci (i ich dzieci również) nie doświadczają potrzeb poznawczych diametralnie różnych od tych będących udziałem starszych pokoleń. Ilość informacji, którą sobie w życiu przyswoją będzie zbliżona do tej, którą my przyswoiliśmy i przyswajamy nadal. To samo dotyczy wszelkich kompetencji. Ilość dostępnej informacji nie ma tu najmniejszego znaczenia, chyba że mówimy o stresie i żalu książkowego mola, świadomego, że życia mu nie wystarczy na pozycje, które chciałby przeczytać. Podobnie jak pokolenia starsze, ludzie doby Internetu (a wkrótce ery AI) posługują się i będą się posługiwać emocjami i kompetencjami, które wyewoluowały, zanim staliśmy się ludźmi. To, że posługujemy się nimi rozmaicie i w różnym stopniu, nie świadczy o ich braku, niedorozwoju, czy też wprost przeciwnie, o perfekcyjnym „przygotowaniu do życia”, a jedynie o niemożliwości ich standaryzowania, w ciągle się zmieniającym środowisku ich użycia. AI z pewnością nie sprawi, by akurat modne emocje i kompetencje stały się jutro wspólną wartością dla poddanych oświacie powszechnej. Może co najwyżej wydatnie wspomóc nieudolnie kamuflowany, miękki totalitaryzm kształtowania postaw pożądanych, uznanych za jedyne słuszne. Jeśli ktoś liczy, że w tej mierze szkoła osiągnie wreszcie wysoką skuteczność dzięki potędze rozwijanych algorytmów, to najwyraźniej nie rozumie, z czym ma do czynienia i czym ryzykuje. Promocja takich dążeń, już teraz obecna w pedagogicznej narracji, powinna budzić niepokój u wszystkich zdolnych do refleksji.
Skoro zadania stojące przed poszczególnymi pokoleniami są relatywnie podobne, to nie istnieje potrzeba radykalnej zmiany kanału informacyjnego, który zapewnia im komunikację, a więc także uczenie się. Nasi potomkowie nie są żadnym obcym, czy choćby potomnym gatunkiem, którego ewolucja potoczyła się zupełnie odmiennymi torami, jak to lubią przedstawiać rozmaici panikarze i misjonarze pedagogicznego zatroskania. Z pełnym przekonaniem twierdzę, że transmisja, to nadal podstawowe narzędzie przekazywania wiedzy i nic się nie zestarzało od momentu, gdy jakaś mutacja pozwoliła naszemu gatunkowi wymieniać komunikaty w sposób artykułowany. Co więcej, wydaje się niezagrożona, póki nie zostanie wynaleziony bezpośredni interfejs mózg-sieć (który nawet wtedy, nadal pozostanie jedynie wysublimowaną formą transmisji). To, co umieściło ją na marginesie dydaktyki, to idiotyczne przekonanie o konieczności umasowienia i standaryzacji edukacji, a więc zmuszania wszystkich do słuchania tych samych opowieści, narracji, które się nieraz wykluczają lub nie przystają do aparatu poznawczego adresata. Istnieje uzasadniona obawa, że AI stanie się wręcz wymarzoną, bo arcyskuteczną szczekaczką, zdolną do narzucenia narracji dowolnej i nawet niekoniecznie zamierzonej przez jej instygatorów.
Nie znam dziecka, które nie lubiłoby słuchać bajek. Problem pojawia się, gdy bajka pozbawiona jest suspensu i morału, zaczyna się o siódmej rano i często trzeba jej wysłuchać wiele razy. Kiedy mija etap bajek, homo sapiens nadal uwielbiają snuć rozmaite narracje i żyją nimi bardziej niż realiami – mamy to po prostu w genach. Jesteśmy również niemal zaprogramowani do skupiania się na mistrzu ceremonii, przeżywania tejże w grupie oraz dzielenia się wrażeniami i emocjami. Nigdy jednak w historii nie obarczano narratora (i samej narracji) winą za to, że ten i ów miał w nosie losy Achillesa, lub po prostu trzymał stronę Hektora. To nie miało sensu. Nie ma go nadal, ale nie przeszkadza to dziś pedagogice nakazywać narratorom tak opisywać wybranego Achillesa i Hektora, by wszyscy nie tylko „chcieli” o nich słuchać, ale także, obudzeni w środku nocy, wiedzieli, który jest który. Złożenie na narratora pełnej odpowiedzialności za motywacje odbiorcy jest właśnie tym sztucznie wprowadzonym czynnikiem, który zamienia każdą narrację w koszmar. Wzajemny. I codzienny. Czy podmiana mistrza dowolnej ceremonii jakąś formą sztucznej inteligencji zmieni cokolwiek? Trudno przypuszczać, by AI zdołała przenieść transmisję obowiązkową na znacząco wyższy poziom – to, co uczynić może, to jeszcze bardziej ją upowszechnić i zdjąć odpowiedzialność za nią z nauczyciela i rodzica. Wydaje się to pewne, kiedy obserwuje się, jak chętnie powierzamy nasze dzieci podmiotom trzecim – szkole, mediom, smartfonowi – nawet, kiedy nie jesteśmy do tego zmuszeni. Czy jakikolwiek rodzaj narracji, transmitowany dowolnymi kanałami staje się lepszy od pozostałych, jeśli przerasta je pod względem technicznym, a jednocześnie pozostaje przymusowym i ujednoliconym?
No dobrze, ale gdzie w tym wszystkim cokolwiek, co miałoby poddawać w wątpliwość użyteczność AI dla samego procesu edukacyjnego, podkreślaną przez postępowych pedagogów? Przecież forma narracji jest daleko mniej ważna od jej treści[6] - formy wyrazu zmieniały się wielokrotnie w dziejach i nadal ewoluują, a więc pedagogika powinna zaadaptować efektywne i dostępne jej narzędzia, prawda?
Oczywiście, że prawda. Chyba nikt rozsądny nie kwestionuje potencjalnej przydatności AI w edukacji. Niestety, z kilkoma zastrzeżeniami i z naciskiem na przymiotnik „potencjalna”: Jak już wspomniałem, potrzeby i możliwości poznawcze homo sapiens niespecjalnie się zmieniły przez ostatnie tysiące lat, tak więc użycie AI (a szerzej wszelkich dostępnych środków) powinno być, w warunkach idealnych, podyktowane możliwością lepszego przekazania i przyswojenia treści, a nie samym istnieniem takiego czy innego narzędzia. Codzienna praktyka pokazuje, że nie jest to takie oczywiste. Dla przykładu, przyczyną śladowego zastosowania ostatniego krzyku mody technologicznej w polskich szkołach – tablic multimedialnych – nie jest jedynie bardzo słabe przygotowanie nauczycieli do ich obsługi, ale także fakt, że w wielu przypadkach kreda i tablica są po prostu szybsze i wydajniejsze (nie wymagają czynności wstępnych). Innymi słowy, nie ma obecnie zbyt wielu treści, których nie dałoby się efektywnie przekazać bez zaangażowania środków zupełnie niewspółmiernych do uzyskanego rezultatu edukacyjnego, a takim właśnie środkiem, w realiach szkoły powszechnej, jest szeroko pojęta AI. Twierdzenie, że Iksiński lepiej zrozumie posługiwanie się równaniem kwadratowym, bo jego nauczyciel korzystał z zasobów błyskawicznie przygotowanych przez usłużną AI, lub też sam otrzymał nieograniczony dostęp do takich zasobów, jest bezzasadne. Z zasobów trzeba chcieć i umieć skorzystać, a dziś użycie spisu treści podręcznika, bądź wpisanie sensownego pytania w wyszukiwarkę potrafi być nie lada problemem. No i jeszcze ten drobiazg, że nauczycieli przygotowanych do skorzystania z takich usług praktycznie nie ma[7] – obsłużenie kilku funkcjonalności na TEAMS jest dla niektórych nie do przejścia, więc o czym my właściwie rozmawiamy?
Wobec powyższego, AI, w edukacji jaką znamy (a innej długo jeszcze znać nie będziemy), jawi się jako przerost formy nad treścią, choć trzeba przyznać, że wpisuje się doskonale w, od dawna już obecną w szkole, tendencję do pogoni za edutainment – wobec podporządkowania oświaty idei rozdawnictwa ersatzu wiedzy, odnalezienie treści wartych trudu ich przyswojenia jest jednym z głównych problemów oświaty publicznej, do którego istnienia jednak żadne MEN się nie przyzna. Skutkuje to tym, że obecnie podmiot nauczycielskich działań, niejako z musu (bo innych, realnych potrzeb może nie posiadać), skupiony ma być na społecznym i rozrywkowym aspekcie procesu edukacyjnego, jego przebiegu i trwaniu, a nie na jego efekcie. Co więcej, nauczycieli skłania się do uznania, że relacja zrównoważona, a nie daj neurodydaktyko, odwrotna, jest w zasadzie pogwałceniem praw natury. Czy jakiejkolwiek formie AI będzie zależało, by formę napełniać treścią, jeśli samym jej twórcom zależy na tym coraz mniej?
Dobrze byłoby uzmysłowić sobie, że dopóki nie doczekamy się Osobliwości (a to raczej wciąż bardzo odległa, dość abstrakcyjna perspektywa, o nieokreślonym prawdopodobieństwie i niosąca ogromne ryzyko), AI będzie tylko tak dobra, jak zawiadujący nią ludzie, a uzyskane przez nią rozwiązania, choć teoretycznie poprawne logicznie, mogą być, i często będą, oparte na niepełnych i/lub fałszywych przesłankach. Doświadczając obecnego, politycznego oportunizmu decyzyjnego w oświacie instytucjonalnej, łatwo wyobrazić sobie, czym mogłaby się ona stać, mogąc zasłaniać się „doskonałymi, obiektywnymi algorytmami”, „optymalizacją działań” i innymi „dobrymi zmianami”. Wielokrotnie już wykazano, że np. nieodpowiednia reprezentacja różnych grup ludności w bazach danych, wykorzystywanych w uczeniu maszynowym, może skutkować swoistym „rasizmem” modeli predykcyjnych i to wszystko przy zachowaniu wysokich standardów profesjonalnych. Boję się myśleć, jakie standardy byłyby zachowane i jakie bazy danych zostałyby użyte np. przy opracowywaniu nowych podstaw programowych HiT.
Na koniec, zastrzeżenie najważniejsze: Nie podając w jakąkolwiek wątpliwość rozlicznych przewag AI i nieuchronności jej zaistnienia w edukacji, nie sposób nie zauważyć, że nasi pedagogiczni futuryści zakładają, że samo użycie nowej technologii pchnie oświatę na nowe tory – uważam, że to bzdura. Ktoś naiwny, lub niemający wglądu w rzeczywistość szkolną mógłby np. pomyśleć, że skok technologiczny, jakim było wprowadzenie dzienników elektronicznych, nie tylko przyniósł usprawnienie pracy nauczyciela, czy poprawił komunikację między wszystkimi podmiotami pracy szkoły, ale także zmniejszył panującą w niej biurokrację. O, ludzka naiwności – w szkole, w dalszym ciągu, nauczyciele wykonują całe mnóstwo zabierających czas i nic do procesu edukacyjnego niewnoszących czynności, komunikują się ze sobą jedynie ci, którzy komunikować się chcą, a niekoniecznie ci, którzy powinni, a co nie istnieje na papierze, nie istnieje w ogóle. Wiązanie z AI nadziei na przyszłe, systemowe rozwiązanie zasadniczych problemów stojących dzisiaj przed oświatą jest co najmniej nieuprawnione. Do tego potrzebny jest rozwój intelektualny i moralny człowieka, a nie samej technologii, a doświadczenie wskazuje, że ten drugi zawsze wyprzedza pierwszy o parę długości.
cdn.
Przypisy:
[1] Do trzeciego, niemalże nieobecnego w przekazie społecznym, nawiążę w drugiej części tego tekstu, zatytułowanej Nowy, wspaniały człowiek.
[2] Jeśli wierzyć szacunkom, zasób wiedzy, będącej udziałem naszej cywilizacji, do początku wieku XX podwajał się co 100 lat. W najbliższej przyszłości będzie to robił raz na dobę.
[3] W zamyśle twórców, serial animowany miał odpowiadać o tym, „jak to będzie za sto lat”, czyli w 2062 r.
[4] Ten mechanizm równoważenia się, istniejący w większości układów, praktycznie tłumaczy, dlaczego niemożliwy jest nieustanny progres w dziedzinie dowolnej.
[5] Wiedza pokoleń tylko pozornie się kumuluje – wcale nie dysponujemy sumą wiedzy naszych rodziców, dziadków i swojej własnej, przejęliśmy od nich jedynie znikomą część, która okazała się nam przydatna, na ogół bez żadnego związku z tym, co oni sami uznawali za przydatne, lub choćby warte przekazania.
[6] Podobno tak jest, ale praktyka edukacji zdaje się tym niespecjalnie przejmować, co więcej, coraz częściej jest w tym trendzie wspierana przez teorię, odnajdującą sens pedagogiki w interakcji, pozbawionej składowej merytorycznej.
[7] Gorzej, że nie widać żadnych oficjalnych działań, nakierowanych na zwiększenie ich liczby.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.
***
O sztucznej inteligencji w edukacji przeczytaj także tutaj:
Ostatnie komentarze