Przez ostatnie 14 miesięcy zasypywani byliśmy artykułami, felietonami, wywiadami, analizami i programami na temat tego, jak straszną okazała się być edukacja zdalna. Dlatego na wstępie pragnę zaznaczyć, iż osobiście także uważam, że okres ten przyniósł statystycznemu polskiemu uczniowi i nauczycielowi więcej złego niż dobrego. Ale czy naprawdę powinniśmy jak najszybciej zapomnieć o tym okresie i wyrzucić wszystkie z nim związane doświadczenia do kosza? Przecież każdy medal ma dwie strony i nauka zdalna miała też swoje zalety. Część z nich związana była z indywidualnymi potrzebami oraz upodobaniami uczniów oraz nauczycieli, dlatego o nich trudno pisać w uogólnieniu. Inna część była ściśle związana ze charakterystyką pracy zdalnej i nie da się jej przenieść w realia szkoły stacjonarnej. Ale jest też pewna grupa doświadczeń, które były odbierane pozytywnie przez większość uczniów i nauczycieli, i które bez problemu, przy dobrej woli ludzi tworzących polską szkołę, można by przenieść na stałe do realiów tradycyjnego nauczania stacjonarnego.
Długość lekcji
Tradycyjne, niemal odwieczne ramy 45 minut jeszcze niedawno wydawały się nie do ruszenia. Nauczanie zdalne pokazało zaś, że jest to element łatwo podlegający zmianie i co najważniejsze, może być łatwo dopasowany do bieżących potrzeb lekcji.
W czasie nauki zdalnej, różne szkoły podchodziły w różny sposób do ustalania długości zajęć online. Najczęściej mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdzie teoretycznie lekcja rozpisana była na tradycyjne 45 minut, jednak nauczyciele mogli (a czasem musieli) skracać swoje zajęcia, tak by uczniowie nie byli zmuszeni do ślęczenia przed monitorem wiele godzin dziennie. Czy taka większa wolność pedagogów nie byłaby również wskazana podczas nauki stacjonarnej? Powodem oczywiście nie byłoby już dbanie o zdrowy wzrok dzieci i młodzieży. Są inne przesłanki, by pomyśleć nad tego typu zmianą. I choć rzeczywiste (a czasem wirtualne) dzwonki szkolne nadal opinałyby zajęcia klamrą 45 minut, nauczyciel mógłby skrócić samą lekcję (nie opiekę na grupą) do potrzeby danego dnia lub nawet danej chwili. Oto dwie główne sytuacje, które są częste i idealnie wpisują się w tę potrzebę:
- Każdy ma prawo mieć zwyczajnie gorszy dzień. Jeśli lekcja się nie układa, bo uczniowie są czymś zmęczeni lub rozkojarzeni, jaki jest sens zalewania ich ważnymi informacjami przez bite 45 minut? Czy nie lepiej sprężyć się do 25-30 minut, a potem dać uczniom więcej swobody? Można przecież wykorzystać ten czas na rozmowę z uczniami na ważny dla nich temat- a może potrzebowaliby tego czasu tylko dla siebie aby odetchnąć.
- Sytuacja druga jest odwrotnością tej wyżej opisanej. Czasem lekcja idzie wyjątkowo dobrze, a przerabiany temat dzieci chwytają w mig i już po jednym lub dwóch ćwiczeniach potrafią dany problem zidentyfikować i rozprawić się z nim. Czy w taki dzień jest sens zalewania uczniów dodatkowymi zadaniami tylko dlatego, że zegarek na ścianie pokazuje kilkanaście minut do końca lekcji? Czy swoistą nagrodą wpływającą pozytywnie na relacje uczeń-nauczyciel oraz motywacyjnie na przyszłość nie byłoby skrócenie lekcji? Pozostały czas mógłby być wykorzystany tak jak opisano w podpunkcie powyżej.
Oczywiście zaraz znajdą się głosy krytyki, że nauczyciele skracają sobie lekcje z lenistwa, że marnują czas i że nie są może wystarczająco kreatywni, by wypełnić ciekawie całe 45 minut. Pamiętajmy jednak, iż praca nauczyciela zawsze (prawie) była, jest i będzie krytykowana przez część naszego społeczeństwa. To my jesteśmy specjalistami w swoim zawodzie i to my musimy wyznaczać kierunek rozwoju i zmian w polskiej szkole.
Okresy bez ocen
Hasło „szkoła bez ocen” pojawia się w mainstreamie coraz częściej i wydaje się mieć tyle samo zwolenników, co przeciwników. Debata na ten temat najczęściej utyka w martwym punkcie, gdy obie strony konfliktu nie potrafią przełamać bariery pomiędzy starym, a rewolucyjnym spojrzeniem na przyszłość.
Dlaczego więc nie można by zacząć drobnymi krokami i na podstawie późniejszych ich analiz i ewaluacji decydować bardziej przyszłościowo? Jeśli więc „szkoła bez ocen” brzmi zbyt utopijnie, zacznijmy od okresów bez ocen.
Każdy rodzic, uczeń i nauczyciel wie, że w ciągu roku szkolnego istnieją dość naturalne okresy wzmożonej nauki przeplatane z nieco lżejszymi periodami. Można by to wykorzystać i wprowadzić podczas tych drugich zasadę zera ocen. Najbardziej naturalne wydają się następujące trzy okresy w roku szkolnym:
- wrzesień, czyli miesiąc, na dźwięk którego uczniowie dostają gęsiej skórki. Kojarzony często negatywnie z końcem wakacji, końcem wolności i laby, powrotem do szkoły i stresem związanym z nauką. Czyż nie inaczej uczniowie podchodziliby mentalnie do takiego powrotu z wakacji, gdyby wiedzieli, iż jest to miesiąc bezpieczeństwa, kiedy to nie będą od razu oceniani w szkole (a więc i w domu), dzięki czemu spokojniej będą mogli wejść na właściwy tor pracy szkolnej?
- dwa tygodnie przed i dwa tygodnie po rozpoczęciu drugiego semestru (lub ferii zimowych). Gdy oceny śródroczne są już i tak wystawione, a w głowach młodzieży trwa odliczanie czasu do przerwy zimowej, robienie sprawdzianów czy odpytywanie na ocenę mija się z celem. Okres startu semestru to również świetny moment na odpuszczenie ocen, tak by dzieci miały czas na nabranie świeżego wiatru w żagle. Dzięki temu, powrót z ferii byłby również mniej traumatyczny, podobnie jak opisałem to w przypadku wrześniowego okresu.
- czerwiec, a czasem z ostatnim tygodniem maja (w zależności od daty zakończenia roku szkolnego) jest chyba najbardziej wręcz naturalnym momentem, by odpuścić oceny. Pamiętajmy, iż ocena końcowa jest (a przynajmniej powinna być) odzwierciedleniem postępów ucznia z całego roku. Warunkowanie jej pojedynczymi testami czy innymi zaliczeniami z czerwca, gdy uczniowie myślą już o wakacjach, jest w moim przekonaniu wręcz nieetyczne. Co więcej, czerwiec to czas wielu wyjść, wycieczek i wydarzeń szkolnych, które mocno tną końcówkę roku szkolnego. Nie ułatwia to systematycznego uczenia się nowego materiału.
Taki system można by wprowadzić najpierw na parę próbnych lat w całym kraju jako obowiązkowy, a po tych paru latach przeciwnicy i zwolennicy „szkoły bez ocen” mogliby znowu usiąść razem do debaty. Punkt wyjścia jednak obie strony miałyby już zupełnie inny.
Dłuższe spanie, czyli późniejsze lekcje
Najprawdopodobniej wszyscy uczniowie w Polsce, po powrocie do szkół pod koniec maja tego roku, pytani byli przez swoich wychowawców i innych nauczycieli o to, co było dla nich najgorsze oraz najlepsze podczas nauki zdalnej. Mogliśmy usłyszeć wiele aspektów, nierzadko bardzo osobistych, co będzie dla nas wskazówką na wiele najbliższych lat. Jednak jeden aspekt wspominany był bardzo często i to zazwyczaj z szerokim uśmiechem na ustach naszych uczniów, czyli upragnione „Mogłem/łam dłużej pospać”.
Od razu warto zaznaczyć, iż proponowana w tej części tekstu zmiana nie dotyczyłaby uczniów klas 0-3. Są oni bowiem najczęściej doprowadzani/dowożeni do szkół przez swoich opiekunów w drodze do pracy, a więc wcześnie rano. Szkoła musi być więc w stanie przyjąć najmłodsze dzieci już od rana.
Inaczej ma się sprawa z uczniami starszymi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że część także nie dostaje się do szkoły samodzielnie, jest to już jednak indywidualny wybór opiekunów, bowiem dziecko w tym wieku jak najbardziej może samo dotrzeć do szkoły. Co więcej, jest to wręcz preferowane z pedagogicznego punktu widzenia. Uczy samodzielności, o czym niestety tak często zapominają współcześni rodzice.
Bagatelizowane przez lata (pokolenia nawet) słowa uczniów „Śpiący jestem”, „Nie mam siły”, „Jeszcze nie”, doczekały się w XXI wieku wielu badań. Naukowcy są bardzo zgodni – u nastolatków naturalny biologicznie proces charakteryzuje się tym, że ich mózgi pracują najlepiej po wyspaniu się do godziny co najmniej 9.00. To oznacza, iż najwcześniejsza sensowna lekcja zaczyna się dla nich około 10.00. Wiąże się to z dobowym rytmem wydzielania melatoniny, o czym łatwo znaleźć setki publikacji naukowych online. Skoro zaś już wiemy, że cytowane przeze mnie nieco wyżej słowa to nie żadne lenistwo ani wymówki uczniów, pora coś z tą wiedzą w końcu zrobić.
A rozwiązanie jest proste, bo tylko jedno – uczniowie klas starszych powinni zaczynać zajęcia dopiero o godzinie 10.00. I tak- oznacza to ich późniejsze przyjście do domu, ale dla nich to nie jest problem. Ich naturalny cykl biologiczny wydłuża im wieczorną aktywność, przez co nie mają wcale krótszego dnia (szczególnie, jeśli nie musieliby chodzić wcześniej spać tylko po to, by wstawać o świcie do szkoły). A jeśli jednak zbyt późne kończenie zajęć to problem, wykorzystajmy to jako kolejny argument za odchudzeniem podstawy programowej i zmniejszeniem ilości lekcji w tygodniu (przede wszystkim w klasach 7-8). Na ten temat można bowiem napisać zupełnie oddzielny artykuł.
Mniej papieru i suchej podaży informacji, więcej technologii i samodzielnego poszukiwania wiadomości
Do ostatniego podpunktu tego artykułu wrzucam parę ogólniejszych elementów, które w zdalnej edukacji najpierw napędzały nam stracha, a z czasem okazały się całkiem pozytywne, a przede wszystkim praktyczne dla wszystkich. Należą do nich między innymi:
- zmniejszenie ilości papierologii drukowanej, zarówno jako karty pracy podczas lekcji, jak i część dokumentacji szkolnej. Skoro można było uczniom udostępniać na ekranie różne informacje czy zadania, można to robić nadal w sali lekcyjnej (już teraz coraz więcej szkół chwali się posiadaniem rzutników w większości sal).
- Zamiast podawania uczniom wszystkiego na talerzu w formie suchych wykładów, możemy przecież zachęcić ich do poszukiwania informacji przy użyciu smartfonów, tabletów lub komputerów stacjonarnych. Robiliśmy tak bowiem często podczas nauki zdalnej i nierzadko dawało to lepsze efekty niż tradycyjna podaż wiadomości w formie wykładowej. Dajmy uczniom więcej wolności, nie musimy śledzić każdego ich kroku. Młodzież podczas nauki zdalnej regularnie świetnie dawała sobie radę sama, gdy nauczyciel był chwilami „nieobecny” (brak możliwości nadzoru pracy w grupach online lub chwilowe awarie sprzętowe).
- Otwarcie nauczycieli na nowe technologie. Po ostatnim roku szkolnym wiemy, że internet ma dla nas o wiele więcej do zaoferowania niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy. Po części ofertę tę wzbogaciła właśnie sama pandemia, podczas której powstało wiele nowych serwisów wspomagających naszą pracę, a część tych starych poszerzyła swoje dotychczasowe oferty i zakres działania.
***
Jak widać, okres nauczania zdalnego to nie tylko czarna plama na kartach historii edukacji. Możemy wynieść z tego periodu wiele cennych elementów, które ułatwią proces edukacji zarówno naszym uczniom jak i nam samym. Nie bójmy się zmian ani słów krytyki, które są nieodzowną częścią każdej ewolucji oraz rewolucji. Napiszę raz jeszcze – to my nauczyciele musimy określać kierunek zmian. Choć należy wsłuchiwać się w słowa krytyki, szczególnie tej obiektywnej, nie można rezygnować ze zmian. W przeciwnym razie będziemy pozostawać coraz dalej w tyle za światem. Bez nowoczesnej i ewoluującej edukacji, nasze dzieci nie mają szans na równy start w dorosłym życiu ze swoimi rówieśnikami zza granicy.
Notka o autorze: Tomasz Miszewski jest nauczycielem języka angielskiego w prywatnej szkole podstawowej w Gdyni.
Ostatnie komentarze