Panorama wyzwań szkolnych - dla rodziców i nauczycieli

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Szanowni Państwo! Podczas spotkania z rodzicami przyszłych uczniów STO na Bemowie lub nauczycielami aplikującymi o pracę zazwyczaj staram się zaprezentować dorobek naszej szkoły. Jak najszerzej i nie bez dumy. Tym razem jednak czas jest wyjątkowy. Trwająca rok zdalna nauka obnażyła wiele problemów, z jakimi już wcześniej zmagał się polski system edukacji i dodała do nich kolejne. W tych okolicznościach ważniejsze wydaje mi się przedstawienie Państwu wyzwań, z którymi – chcąc - nie chcąc – będziemy wspólnie mierzyć się w szkole w najbliższej przyszłości. Na rozmowę o osiągnięciach przyjdzie czas później, kiedy już uporamy się z pandemią COVID-19 i ogarniemy jej rozmaite następstwa.

Sytuacja w systemie oświaty

Zapewne macie Państwo jakieś wyobrażenie, jak funkcjonują obecnie placówki oświatowe – dużo mówi się o tym i pisze w mediach. Jednak tylko niektóre osoby – pracujące w oświacie lub mające doświadczenia ze swoimi starszymi dziećmi, wiedzą więcej na temat sytuacji, jaka zaistniała po roku 2016, w następstwie reformy przeprowadzonej przez Annę Zalewską. Do jej opisu najlepiej pasuje słowo „dezintegracja”.

Dezintegracji uległa struktura systemu. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że likwidacja gimnazjów nie była prostą zmianą szyldów. Zniszczono dwudziestoletni dorobek programowy i metodyczny szkół, które z mozołem nauczyły się pracować z nastolatkami w okresie burzy hormonalnej. Rzeszę nauczycieli skazano na poszukiwanie nowych miejsc pracy w innych placówkach albo odejście z zawodu. Szczególnie uderzyło to fizyków i chemików, bowiem w zakresie ich przedmiotów wiele małych szkół ma do zaoferowania jedynie ułamki etatów. Wywołało powstanie grupy nauczycieli-nomadów, wędrujących od szkoły do szkoły, prowadzących w każdej tylko kilka lekcji tygodniowo.

Gimnazja zamknięto uzasadniając to krytyczną opinią na ich temat, powszechną w społeczeństwie. Taka też była w istocie, jednak zamiast poddać dorobek dwudziestu lat rzetelnej ocenie, rzekomy problem zlikwidowano, wywołując przez to cały szereg nowych. Młodym ludziom odebrano ważną psychologicznie zmianę po klasie szóstej – przejście do szkoły wyższego szczebla. Po reformie pozostają przez kolejne dwa lata w środowisku sobie znanym, ale niedostosowanym do ich potrzeb rozwojowych. Marzą o dorosłości, a grzęzną wśród małych dzieci. Mamy więc obecnie w szkołach podstawowych klasy siódme i ósme, których uczniowie, zamiast spokojnie dojrzewać w gimnazjum, tracą najpiękniejsze lata młodości na mozolnym wkuwaniu do egzaminu ósmoklasisty i.. oczekiwaniu upragnionego wyrwania się w świat. Ich stres znajduje dodatkowe źródło w otwartym dążeniu rządzących do przekierowania strumienia absolwentów podstawówek z liceów ogólnokształcących do szkolnictwa zawodowego. Ten kierunek wielu młodych ludzi traktuje jako degradację.

Wprowadzono nową podstawę programową, wymuszającą konieczność mozolnego wchłaniania ogromnego zakresu wiedzy faktograficznej. Obecnych siódmoklasistów jako pierwszych czeka dodatkowy egzamin na koniec szkoły podstawowej, z jednego z pięciu przedmiotów do wyboru. Nawet bez całego roku spędzonego na zdalnej nauce, tylko z powodu złożoności i objętości materiału do przyswojenia, zmuszanie ich do tego jest wyrazem braku zrozumienia decydentów, na czym polegać powinna nowoczesna edukacja. Obecna ekipa rządząca wciela w życie wizję wykształcenia zakorzenioną gdzieś w czasach II Rzeczpospolitej.

Piąto- i szóstoklasiści po reformie uczą się biologii, geografii i historii wg akademickiej struktury wiedzy tych dyscyplin naukowych. Na dodatek przeznaczono na to zaledwie jedną lub dwie lekcje tygodniowo. Trudno w tych warunkach mówić o rozbudzaniu zainteresowań, a tym bardziej o tworzeniu więzi z poszczególnymi nauczycielami. Z kolei w klasie siódmej i ósmej, kiedy wymiar zajęć tych przedmiotów zwiększa się i dochodzą jeszcze lekcje chemii i fizyki, uczniowie 13-15-letni mają w praktyce 40-godzinny tydzień pracy, niczym dorośli. Z dodatkowym obciążeniem psychicznym w postaci zbliżającego się egzaminu. W takich realiach przedmioty niesłusznie uważane za mniej ważne – plastyka, technika czy muzyka, grzęzną na absolutnych peryferiach czyjegokolwiek zainteresowania.

Zmorą polskiego systemu edukacji jest ciągła niepewność. Co prawda reforma Zalewskiej weszła już w życie niemal w całości, ale inwencja rządzących wydaje się niewyczerpana. Niedawno zaprezentowano projekt zmiany systemu opieki nad uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Niestety, z jego dość enigmatycznych założeń rodzi się obawa, że kolejna reforma zniszczy to, co do tej pory działało w miarę dobrze, czyli poradnictwo psychologiczno-pedagogiczne i szkolnictwo specjalne, a sytuacja uczniów potrzebujących pomocy wcale się przy tym nie poprawi. Nieznane są też chwilowo skutki finansowe projektowanej zmiany.

Niepewność dotyczy statusu zawodowego nauczycieli, sposobu kształtowania ich wynagrodzeń i wielu innych kwestii, włącznie z nadrzędnością obowiązku szkół prowadzenia uczniów do zbawienia, bo i taka deklaracja pojawiła się ostatnio przy jakiejś okazji w ustach przedstawiciela MEiN. A na to wszystko nakłada się absolutny brak zainteresowania władz jakąkolwiek formą debaty publicznej, co powoduje, że każdy kolejny projekt pozbawiony jest bezpiecznika, jakim powinny być konsultacje społeczne.

Atmosferze w placówkach oświatowych nie sprzyja feudalna struktura systemu, w którym wszelka komunikacja przebiega jednokierunkowo, z góry do dołu, począwszy od szczebla ministerstwa, poprzez kuratoria i dyrekcje szkół, do pojedynczych nauczycieli, którzy często przenoszą to również na swoje relacje z uczniami. Choć w sferze deklaracji nauczyciele mają w sposób twórczy i mądry wychodzić naprzeciw potrzebom młodych ludzi, w praktyce rozliczani są głównie z tzw. realizacji podstawy programowej, co utrwala niechęć, obawę lub po prostu brak przekonania do wykraczania poza bezpieczną rutynę. Jest wiele godnych uznania jednostek, które wyłamują się z tego schematu, i trochę innowacyjnych placówek, ale generalnie dominuje pasywna postawa wobec rzeczywistości.

Na wszystkie wymienione problemy nakłada się powszechne niezadowolenie. To jest coś więcej, niżby wynikało z choćby najbardziej krytycznej oceny funkcjonowania systemu edukacji. To znak czasów, w których z jednej strony cierpimy na skutek niewydolności wielu usług publicznych, z drugiej przeżywamy wzmożenie moralne, każące piętnować wszystkie ułomności ludzkiej natury, w poszukiwaniu doskonałej sprawiedliwości. Przy tym wszystkim oczekujemy, że życie toczyć się będzie zgodnie z naszymi potrzebami, a ponieważ jest to po prostu niemożliwe – mamy skłonność do popadania we frustrację. Ta zaś często wylewa się pod adresem szkoły, bo ma ona wiele mankamentów i nawet w bardziej normalnych czasach byłaby daleka od doskonałości.

Niestety, czasy są nienormalne i rozmaite następstwa pandemii będą odczuwalne długo po jej opanowaniu. Nie ma podstaw, by na etapie powrotu do szkół oczekiwać znaczącego wsparcia ze strony państwa. Minister Czarnek szkicuje co prawda zarys przyszłych programów pomocowych, ale są one mało przekonywujące ze względu na swoją wycinkowość i żałośnie niskie finansowanie. Co oczywiste, ciężar powtórnej adaptacji uczniów do stacjonarnej nauki szkolnej spadnie przede wszystkim na barki nauczycieli. Często znękanych okresem zdalnej edukacji i samych potrzebujących wsparcia. Wygląda na to, że poszukiwanie pomysłów na pomoc dzieciom będzie trzeba w szkole prowadzić równolegle z jakimś resetem zespołu pedagogicznego. Zresztą, właściwie każda z grup współtworzących społeczność szkolną, także rodzice, ma swoje problemy.

Nauczyciele

Skoro mowa była o systemie oświaty, to zacznijmy od nauczycieli, którzy go współtworzą. Ich kondycja zawodowa nigdy nie była dobra, ale w ostatnich latach stała się po prostu fatalna. To po części wynik pauperyzacji – tak reklamowane przez władze podwyżki wynagrodzeń w ostatnich dwóch latach w istocie wyrównały tylko stratę spowodowaną wcześniejszą inflacją. Do tego dołożyła się reforma Zalewskiej, która pozbawiła część nauczycieli wieloletniego dorobku, a niektórych także pracy; przyniosła też ogromny bałagan. Dobitnym wyrazem frustracji całej tej grupy zawodowej był wiosenny strajk w 2019 roku, którego porażka pogłębiła tylko poczucie totalnego zlekceważenia.

Po nadejściu pandemii nauczyciele zostali pozostawieni przez władze sami sobie wobec konieczności organizowania zdalnego nauczania. Nieuchronne w tej sytuacji problemy wywołały falę niechęci, szczególnie ze strony rodziców, którzy po raz pierwszy mieli okazję na własne oczy zobaczyć mało atrakcyjną edukacyjną „kuchnię”. Oczywiście nauczyciele są różni i z całą pewnością popełnili bardzo wiele błędów, ale odium spadło na wszystkich zbiorowo, pogarszając tylko nastroje.

Z drugiej strony pandemia przyniosła niesamowity wysyp pomysłów, sugestii, możliwości dostępnych w internecie. Każda taka inicjatywa z osobna ma ogromną wartości bowiem, jeśli ktoś tylko chce, może swój pedagogiczny warsztat ogromnie wzbogacić. Z drugiej strony, wielość tych pomysłów i dość częsty szantaż moralny (jeśli chcesz być dobrym nauczycielem, musisz…) powodują u wielu pewne zagubienie. Nie każdego stać, by na zawołanie zapracować na miano innowatora, by jednocześnie radzić sobie z własnymi codziennymi kłopotami, opieką nad swoimi dziećmi, opanowywać nowy warsztat pracy i jeszcze wspinać się na wyżyny kunsztu w tym zakresie. Z obawą, że co by się nie zrobiło, to i tak ktoś będzie niezadowolony, a mało kto doceni. Taki fatalistyczny sposób myślenia wynika po części z rzeczywistych doświadczeń, a po części ujawnia nagromadzoną przez lata frustrację. Dlatego tak ważne są wszelkie przejawy docenienia wysiłku nauczycieli, bo one, niczym koło zamachowe, ułatwiają ruch do przodu.

Generalnie trudno powiedzieć, jak rozwinie się sytuacja. Na ile nauczyciele po powrocie do stacjonarnego nauczania będą gotowi wykorzystać pozytywne doświadczenia pandemii, choćby w zakresie korzystania z nowoczesnych technologii. Na ile będą gotowi, by odbudowywać społeczności szkolne, wspierając uczniów poobijanych przez zdalną naukę i ich rodziców, również zmęczonych, a przy tym pełnych oczekiwań. Niestety, nie zanosi się na to, by władze miały wykonać jakiś spektakularny ruch pod ich adresem; zresztą w etatystyczno-biurokratycznym systemie zarządzania oświatą na wyższych szczeblach zabraknie nawet pomysłu, co to mogłoby być. Nadzieja w lokalnych liderach. Wspólna praca nauczycieli nad odbudową szkolnego środowiska po pandemii może być dla nich ważnym impulsem rozwojowym.

Uczniowie

Mam dość unikalne doświadczenie trzydziestu lat obserwowania z punktu widzenia dyrektora szkoły, jak zmieniały się dzieci. Owe zmiany nie przebiegały skokowo, jednak z perspektywy czasu są doskonale widoczne i powiązane ze zmianami zachodzącymi w społeczeństwie.

Przede wszystkim lawinowo wzrosła liczba problemów rozwojowych i rozmaitych dysfunkcji u dzieci. Po części jest to efekt lepszej diagnostyki – wielu młodych ludzi, którzy w przeszłości byliby określeni po prostu jako „niegrzeczne dzieci”, zostaje zdiagnozowanych w spektrum autyzmu. Rodzice, którzy kiedyś bardzo obawiali się przyklejenia swojemu dziecku takiej „łatki”, obecnie często o orzeczenia wręcz zabiegają. Dzięki temu nie mają poczucia winy, że kłopoty ich pociechy wynikają z błędów wychowawczych, no i mogą oczekiwać pomocy w szkole – np. nauczyciela wspomagającego, zajęć terapeutycznych, dostosowania warunków egzaminów. Jednak kwestia diagnostyki i większej otwartości rodziców nie wyjaśnia całego zjawiska – rozmaitych zaburzeń jest po prostu więcej. Z własnego doświadczenia i rozmów z innymi dyrektorami wiem, że w niemal każdej klasie szkolnej w Warszawie są obecnie dzieci wymagające szczególnej uwagi nauczycieli. Co dotyczy nie tylko przypadków potwierdzonych orzeczeniem, ale również uczniów nadpobudliwych i – jednak – niedostosowanych społecznie. To ostatnie bywa efektem niewydolności wychowawczej rodziców. Posiadanie dziecka dość często ma dzisiaj charakter projektu – to też nowość. Ma być jeszcze jednym świadectwem sukcesu życiowego. Świat bardzo się zmienił, więc nie ma takiego jak kiedyś wsparcia ze strony dziadków, raz, że trochę anachronicznych i nie orientujących się w aktualnych trendach wychowania, dwa, częściej niż kiedyś mieszkających daleko lub zajętych własnymi sprawami. Z tych wszystkich powodów, w porównaniu ze swoimi rówieśnikami sprzed trzydziestu lat, współcześni uczniowie są mniej odporni psychicznie na niepowodzenia, nie bardzo umieją zajmować się sobą, są mniej samodzielni, a bardziej skoncentrowani na zaspokajaniu swoich potrzeb. Mają też oczywiście mnóstwo zalet i proszę nie traktować tych spostrzeżeń jako zarzutu wobec kogokolwiek. Tacy są i takich ich kochamy, ale niewątpliwie już przed pandemią wymagali więcej niż kiedyś uważności ze strony nauczycieli i większego wsparcia w szkole.

Tymczasem psychologowie alarmują, że przedłużający się okres zdalnej edukacji pozostawia ogromny ślad na psychice młodych ludzi. Szczególnie ma to dotyczyć grup wiekowych najdłużej odciętych od zajęć szkolnych, a co za tym idzie normalnych kontaktów rówieśniczych. Także wielu rodziców sygnalizuje, że ich dzieci stają się apatyczne, coraz mniej chętne do wychodzenia z domów, znużone monotonią nauki na odległość. Giną z pola widzenia nauczycieli nie tylko uczniowie mający kłopoty techniczne z połączeniem, ale także ci, którzy po prostu nie mają chęci angażować się w naukę. Zrobienie uniku, choćby pod pretekstem problemu za sprzętem, jest bardzo łatwe.

Jest spora grupa dzieci, które utraciły w pandemii swoich bliskich, oraz takich, które po prostu żyły w tym czasie w nieobojętnym dla psychiki poczuciu zagrożenia. Dla nich powrót do normalności może okazać się szczególnie trudny. Oczywiście można liczyć, że gremialny powrót do szkolnych ławek stanie się pozytywnym bodźcem, a naturalny dla młodych optymizm pomoże im wrócić do normalnego funkcjonowania. Ale tak naprawdę nikt nie wie, jak będzie, bo nie ma analogii, na których można by oprzeć przewidywania. Bezpiecznie jest zakładać, że pomoc psychologiczna będzie potrzebna jak nigdy wcześniej. Tymczasem psychologów szkolnych brakuje.

Rodzice

Rodzice stanowią ważniejszą część społeczności szkolnej, niż się powszechnie uważa. Dzisiaj, odmiennie niż kiedyś, nie obserwują miejsca nauki swojego dziecka z dystansu, ale angażują się emocjonalnie, mają swoje zdanie, swoje oczekiwania. Bywają chętni do pomocy, ale również daleko bardziej niż kiedyś skłonni walczyć o prawa swoje i swojego dziecka. Prawdziwe, a czasem tylko wyobrażone. Coraz częściej kwestionują utarte w ciągu lat rozwiązania, choćby ocenianie albo zadawanie prac domowych.

W okresie pandemii wielu rodziców uzyskało niespotykany wcześniej wgląd w pracę nauczycieli – stali się świadkami zdalnej nauki swoich dzieci, a szczególnie w przypadku młodszych uczniów, często ich domowymi edukatorami. To zrodziło wiele napięć i frustracji, czasem uzasadnionych, a czasem tylko wywołanych emocjami i zmęczeniem. Doświadczenie tego czasu będzie zapewne rzutować na ich przyszłe relacje z nauczycielami.

Pełniąc funkcję dyrektora szkoły musiałem dobrze poznać sposób funkcjonowania i myślenia współczesnych rodziców. Świat się tak skomplikował, że czasem wręcz współczuję im wychowywania dzieci w tych warunkach; na pewno zaś cieszę się, że moje czynne rodzicielstwo zakończyło się już dawno temu.

Współczesny rodzic czuje wszechogarniającą obawę. Troszczy się o dobro swojego dziecka i ogromnie boi się zaniechać czegoś, co mogłoby być dla niego korzystne, albo zlekceważyć niebezpieczeństwo. Które czai się wszędzie. Przez to zaangażowanie emocjonalne brakuje mu czasem dystansu do problemów swojej pociechy. Nie potrafi machnąć ręką na trudne momenty, którym jego własna babcia nie poświęciłaby w swoim czasie nawet chwili uwagi. Na przykład, gdy koleżanka córki lub kolega syna powie, że jej (go) nie lubi. Dzisiaj widzi się w takim zachowaniu agresję i potencjalną traumę, a nie zdrowy objaw układania relacji rówieśniczych. Miałem kiedyś refleksję, że dorośli wymagają dzisiaj od dzieci zachowań tak dojrzałych, jakie są czasem nieosiągalne dla nich samych. Coś w tym jest.

Żyje się dzisiaj szybko i niecierpliwie, i to przenosi się na relacje z dziećmi. Brakuje czasu, by zadumać się razem, porobić coś wspólnie, zainteresować się sobą. Z drugiej strony funkcjonowanie wielu rodzin podporządkowane jest obsłudze potomstwa. Młody człowiek ma czas wypełniony po brzegi różnymi pożytecznymi aktywnościami, a rodzic służy za szofera i logistyka tej aktywności.

Rodzice często bywają bezradni wobec dziecięcych problemów. Zazwyczaj szukają porady w internecie, co bywa skuteczne, natomiast rzadko kiedy uczy, by odpuścić, zbagatelizować jakąś sprawę. Bo w internetowej mądrości niczego nie wolno zbagatelizować, przy zaniedbaniu wszystko może być źródłem nieszczęścia lub co najmniej utratą wielkiej rozwojowej korzyści. Tak właśnie działa wszechogarniająca sieciowa mądrość, a selekcjonowanie czerpanych z niej informacji jest sztuką dla wielu niedostępną.

W tej złożonej sytuacji trudno o autorytet nauczycieli i szkoły. Rodzice oczekują raczej afirmacji dla swoich dzieci i sposobu ich wychowania. A w każdym razie poszanowania tegoż. Negatywne komunikaty – a szkoła potrafi generować ich całe mnóstwo – budzą odruch buntu. W końcu jest rzeczą nauczycieli radzić sobie, czyż nie tak?!

Budowanie dobrych relacji między domem i szkołą nigdy nie uda się, jeśli będzie jednostronne. Powinna obowiązywać obustronna zasada domniemania dobrej woli. Podstawą nie musi być wzajemna sympatia, fundamentalne znaczenie ma szacunek. Jeśli nauczyciele i rodzice szanują się nawzajem, będą w stanie współdziałać. Jeśli nie, to... Houston będzie mieć problem.

Zakończenie

Nie napisałem powyższego ku pokrzepieniu serc, ani by kogoś potępić, ale w intencji budowania porozumienia pomiędzy nauczycielami a rodzicami, opartego na dobrym rozumieniu potrzeb drugiej strony. Bez tego wygrzebywanie się w szkołach z pandemii będzie jeszcze trudniejsze. Z drugiej strony, zgodne współdziałanie otwiera perspektywę, o której tak pięknie powiedział prof. Jerzy Hausner w wywiadzie dla tygodnika „Newsweek” (nr 9/2021):

Złej krwi i tego wszystkiego, co nas złości i, niestety, na razie głównie paraliżuje, jest już tak dużo, że istnieje społeczny potencjał do wyzwolenia pozytywnej energii. Ona jest teraz wyrażana w mocnych słowach, w spektakularnych gestach, w ulicznych protestach, ale to jeszcze nie jest pozytywne i energetyzujące działanie! Każdy powinien, jeśli jest w jakiejś dziedzinie wiarygodny, przekonywać innych i z nimi podejmować działanie – w szkole, na uczelni, w szpitalu, w społeczności lokalnej, gdzie się tylko da. Jeśli ludzie są niezadowoleni z systemu edukacji, to nauczyciele, rodzice, aktywiści społeczni, samorządy terytorialne powinni działać tak, aby ta konkretna szkoła była możliwie najlepsza. Chodzi o to, by w tych miejscach, gdzie są ludzie gotowi nie tylko do narzekania, ale i do dokonywania zmian, dawać świadectwo, że warto i można coś zrobić, nawet przy takim ministrze jak Przemysław Czarnek i w takim systemie prawnym, jaki mamy.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.

 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie