Takie pytanie stanęło przed dyskutantami podczas Forum Edukacyjnego, jakie odbyło się niedawno w kuluarach Sejmu, pod egidą posła Artura Dziambora. Skorzystałem z zaproszenia i wziąłem udział w jednym z czterech paneli. Powodowała mną ciekawość publicysty, ale także przekonanie, że rozmawiać trzeba z politykami wszystkich opcji, również tych odległych ideowo. Raz, by wiedzieć, co w trawie głowach piszczy, dwa, by przywoływać dorobek wcześniejszych debat, których tylko na moim osobistym liczniku uzbierało się już kilkanaście. Niestety, wciąż widać tendencję do wymyślania wszystkiego od nowa, w kolejnych zestawach dyskutantów, choć liczni ludzie dobrej woli wypracowali już sporo dobrych pomysłów, naprawdę wartych rozważenia.
Tytułowe pytanie dotyczy oczywiście edukacji. A że przygotowałem na użytek swojego występu nieco refleksji, może mało odkrywczych, ale konkretnych, podzielę się nimi tutaj z szerszym gronem odbiorców.
A zatem, czy zmiana systemu edukacji jest w naszym kraju możliwa?
Jako pierwsza narzuca się odpowiedź, że nie. Nie, o ile nie zmieni się ugrupowanie rządzące. Zjednoczona Prawica konsekwentnie wprowadza w życie własną koncepcję edukacji młodego pokolenia. Rozpoczęła reformą Zalewskiej i podąża dalej (chciałoby się napisać, że w stronę dna), w głębokim, nomen omen, przekonaniu o swojej historycznej i patriotycznej racji. Wojenna retoryka ministra Przemysława Czarnka, wciąż mówiącego o walce, a to z „lewactwem”, a to z „gender”, „ LGBT” albo „neomarksizmem”, utwierdza w przekonaniu, że jest to swoista krucjata ideologiczna. Zasadza się ona na dogmatycznym wręcz nawiązywaniu do tradycji dotychczasowego modelu szkoły i relacji międzyludzkich opartych na hierarchii. Trudno więc oczekiwać, by rządzący zmienili raz przyjęty kurs, a tym bardziej, by zbliżyli się do liberalnych wartości, zdecydowanie bardziej popularnych zarówno w Europie, jak w kręgach rodzimej opozycji.
Natomiast jeśli Zjednoczona Prawica utraci władzę… Wtedy zmiana w systemie niewątpliwie nastąpi, ale jaki będzie jej charakter i jaka skala, naprawdę trudno powiedzieć. Warto jednak pospekulować.
Zacznijmy od tego, że słowo system można w tym kontekście rozumieć na dwa sposoby – jako dominujący sposób indywidualnego zdobywania wiedzy, albo jako zbiór instytucji, rozwiązań organizacyjnych oraz prawnych, funkcjonujących w społeczeństwie w dziedzinie edukacji. To drugie znaczenie jest bliższe potocznemu rozumieniu, ale zatrzymajmy się najpierw przy pierwszym.
Sądzę, że w dłuższej perspektywie – co dzisiaj może oznaczać lat dziesięć, ale równie dobrze trzy albo cztery – postęp technologiczny i wywołane nim zmiany społeczne po prostu same z siebie doprowadzą do zmiany. Gdy czytam o raczkującej jeszcze, a przecież już fascynującej swoimi możliwościami sztucznej inteligencji, symbolizowanej przez ChatGPT, wyobrażam sobie osobistych nauczycieli, doradców, guwernerów, edukatorów, kryjących się w smartfonie (lub jakimś jego następcy), dostępnych w każdej chwili, nieskończenie cierpliwych, dopasowujących się do starannie rozpoznawanych, indywidualnych potrzeb. Mówiąc szczerze, nieco przeraża mnie ta wizja, ale sądzę, że tak właśnie rozwinie się sytuacja.
Już teraz nowinki technologiczne i zmęczenie warunkami masowej edukacji powodują, że pojawiły się wyłomy w systemie. Nie tylko placówki tradycyjne, eksperymentujące z różnymi modyfikacjami, takimi jak, na przykład, odejście od oceniania czy zaniechanie prac domowych, ale także coraz liczniejsze szkoły tzw. alternatywne, organizowane głównie na bazie edukacji domowej. Działając w dużej mierze na ryzyko rodziców, często pełnych entuzjazmu i nadziei, mogą oferować bardziej swobodne podejście do metod zdobywania wiedzy, bazując na samodzielności młodych ludzi, a kontestując uświęcony tradycją reżim szkolny. W ich działaniu można dopatrywać się zapowiedzi przyszłych zmian. Oczywiście, placówki te grupują tylko minimalny odsetek ogólnej liczby uczniów, a rozwinęły się na tyle niedawno, że potrzeba jeszcze czasu, by rzetelnie ocenić efekty ich działania. Ich słabością jest uzależnienie od życzliwości oświatowych decydentów, którzy, radykalnie obcinając kierowaną do nich subwencję oświatową, mogą zdusić większość inicjatyw. Póki co jednak, nie czekając na skutki postępu technologicznego, warto obserwować trendy zdobywające popularność w tym środowisku.
Jeśli chodzi o możliwość reform instytucjonalnych, to mało prawdopodobna wydaje się zmiana na skalę reform Handkego albo Zalewskiej. W kakofonii opinii i pomysłów pulsujących w środowiskach zbliżonych do opozycji trudno dopatrzeć się zalążka podobnych idei. Nic dziwnego. Środowisko oświatowe jest tak poobijane, że raczej niezdolne do zaabsorbowania kolejnej głębokiej zmiany strukturalnej. Handke realizował swoje dzieło w pakiecie z trzema innymi, wielkimi reformami społecznymi owego czasu, mając zaplecze w postaci autentycznego nauczycielskiego optymizmu i chęci unowocześnienia edukacji. Zalewską poparła znacząca część społeczeństwa, które dało sobie wmówić, że gimnazja to samo zło, a i spora grupa nauczycieli z podstawówek i liceów sprzyjała tej zmianie, widząc w niej szansę na wzmocnienie swojej pozycji. Dzisiaj wola polityczna kolejnej wielkiej reformy nie znalazłaby chyba znaczącego poparcia w środowisku oświatowym. To kwestia zmęczenia materii, braku (jednak) nośnych społecznie pomysłów, a nade wszystko efekt totalnego skłócenia wszystkich ze wszystkimi. W odniesieniu do edukacji jesteśmy podobnie głęboko podzieleni, jak w innych dziedzinach życia społecznego.
Nie bardzo wyobrażam sobie obecnie reformę opartą na zyskującej popularność idei uczenia się dzieci wg własnych chęci i potrzeb. Postuluje się zaspokajanie tych potrzeb i skuteczne wychodzenie naprzeciw wszelkim problemom. Póki co, nie ma w systemie pieniędzy niezbędnych do realizacji takiej idei, ludzi zdolnych wymyśleć to i ogarnąć politycznie i organizacyjnie, a także gotowości zrezygnowania z socjalizacyjnej funkcji placówek oświatowych. Niewątpliwie zmierzamy w kierunku skrajnej indywidualizacji, także w oświacie, ale jej wprowadzenie w życie oznaczać będzie w praktyce indywidualizację korzyści, a uspołecznienie problemów. Już dzisiaj oczekuje się, że sukcesy będzie odnosiło dziecko, a jego problemy ma rozwiązywać szkoła. Ta asymetria jest zabójcza i stanowi, moim zdaniem, jedną z (wielu) przyczyn kryzysu psychicznego młodego pokolenia. To temat na inny artykuł; w tym miejscu poprzestańmy na stwierdzeniu, że system, w którym każdy uczeń otrzymuje to, czego potrzebuje, jest niebezpieczną (bo piękną) mrzonką. Na bazie szacunku dla każdej osoby można stworzyć bardziej sensowne wizje przyszłej edukacji. Choć i na to raczej przyjdzie poczekać, nawet jeśli zmieni się władza. Całościowe przekucie szlachetnych i pięknych wizji w akty prawne i codzienną praktykę wymaga siły politycznej i kompetencji decydentów, które obecnie nie rysują się nawet na horyzoncie.
Cóż pozostaje? Ano pójść za głosem Broniewskiego („Grób Tamerlana”) i zacząć stawiać „cegłę za cegłą”, czyli wprowadzać w systemie mniejsze, ale przemyślane modyfikacje. Ich wspólnym mianownikiem powinno być – zamiast umacniania wpływów państwa – czynienie systemu jak najbardziej elastycznym. Powinno to sprzyjać uruchamianiu ludzkiej inwencji, i takiemu właśnie celowi muszą służyć wprowadzane zmiany.
Jako że jest w polskiej polityce moda na rozmaite „piątki”, zasugeruję w tym miejscu, jakie pięć zmian warto by wprowadzić w oświacie, niezwłocznie po zmianie władzy.
1. Dowartościowanie: materialne i moralne nauczycieli. Bez tego naprawdę pozostanie już tylko liczyć na sztuczną inteligencję. Jeśli ktoś uważa, że równocześnie należy zreformować pragmatykę tego zawodu, to popełnia błąd. Zmiana regulacji zapisanych w Karcie Nauczyciela, w tym zasad wynagradzania, jest na pewno potrzebna, ale najpierw trzeba nauczycielom pomóc podźwignąć się z absolutnego dna społecznego prestiżu. W przeciwnym razie nie będzie z kim zmieniać czegokolwiek w placówkach oświatowych.
2. Dostosowanie podstawy programowej do realnych możliwości uczniów i szkół. Popularnie określa się to mianem „odchudzenia” podstawy, ale rzecz powinna polegać nie tylko na okrojeniu jej treści, ale także na zmodyfikowaniu ich pod kątem korelacji między przedmiotami.
3. Zwiększenie elastyczności struktury, np. umożliwienie tworzenia niepełnych szkół podstawowych przy szkołach ponadpodstawowych. Nie da się przywrócić gimnazjów, ale warto umożliwić siódmo- i ósmoklasistom naukę w placówkach, do których specjaliści niektórych przedmiotów nie wpadają, z braku godzin, tylko raz w tygodniu. Precedensy są w Szczecinie i Białymstoku, gdzie powstały po protekcji pochodzących z tych placówek meinowskich prominentów: Kopcia i Piontkowskiego.
4. Umożliwienie bardziej elastycznego kształtowania siatki godzin w szkołach, przez zmniejszenie liczby godzin sztywno ustalonych w ramowych planach nauczania na rzecz zajęć organizowanych stosownie do potrzeb i możliwości poszczególnych placówek.
5. Objęcie przedszkoli subwencją oświatową. Poza istotną ulgą finansową dla samorządów, byłoby to symbolicznym podkreśleniem ogromnej roli, jaką w rozwoju dzieci odgrywa ten etap edukacji.
To moja autorska „piątka”. Jedna z wielu możliwych. Nie mam wpływu na to, czy ktokolwiek się nad nią pochyli. Mogę jedynie apelować do polityków opozycji, aby choćby na uboczu głównego nurtu swoich przedwyborczych deklaracji, znaleźli przestrzeń dla sformułowania swoich edukacyjnych „piątek". Inicjatywy społeczne, takie jak choćby „Pakt dla edukacji”, choć bardzo wartościowe, nie zastąpią twardych zapowiedzi polityków, co zostanie wprowadzone w pierwszych miesiącach sprawowania władzy.
Jako alternatywę mamy dalsze pęcznienie folderu z zapisami pięknych, acz niezrealizowanych wizji, które gromadzę w swoim komputerze.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze