Odwrócona AI

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zazwyczaj jakiekolwiek prognozowanie w polskiej edukacji procesów tak złożonych, że w zasadzie chaotycznych (nikt chyba nie wątpi, że polska oświata jest chaosem, nawet z pominięciem jej obiektywnej złożoności), przypomina wróżenie z fusów i jest daleko posuniętą spekulacją. Niemniej jednak wizja oświaty powszechnej - jako nie tyle klasy, co całej szkoły odwróconej - nosi znamiona prawdopodobieństwa.

Bardzo lubię teksty prof. Stanisława Czachorowskiego – zawsze prowokują do refleksji, szukania punktów odniesienia, czasami polemiki. Nie inaczej jest w przypadku ostatniego, który miałem okazję przeczytać. Autor nawiązuje tu do tematu, który sam niedawno rozważałem i, jak już miałem się niejednokrotnie okazję przekonać, jest w kwestii przyszłości nauczycielskiej profesji i oświaty większym optymistą ode mnie[1]. W przeciwieństwie jednak do setek artykułów i esejów, które o tej materii traktują w duchu siłaczkowego lub kołczowskiego optymizmu, ogląd profesora jest wyważony i pozbawiony taniego idealizmu.

Jak już kiedyś wspomniałem, prof. Czachorowskiego cechuje nieco stoicki dystans do zmieniającej się rzeczywistości (prawdopodobnie pochodna perspektywy biologa) i swoiste pogodzenie się ze zmianami, jakie niesie ze sobą ewolucja. Jest to postawa bardzo mi bliska, ale jednocześnie w wywodzie Autora brakuje mi dwóch elementów.

Pierwszym jest nieobecność czynnika sprawczego, który miałby pchnąć oświatę na te właśnie, nowe, naszkicowane w tekście tory. Zgadzam się, że takim dotąd niezidentyfikowanym, w tej chwili niezauważanym i niedocenianym gamechanger’em może być bieżąca lub następna pandemia i konieczność nauczania na odległość – problem w tym, że, jak widać z narracji dominującej, wymóg chwili został potraktowany przez władze oświatowe nie jako wyzwanie i szansa na reakcję w czasie rzeczywistym, ale jak plaga stonki. Miałem wręcz wrażenie, że rząd i ministerstwo walczą nie tyle z COVID-19, co ze zdalną edukacją. Co więcej, negatywnie nastawiona do indywidualizacji i decentralizacji procesu nauczania jest duża część środowiska, i to nie tylko ze względu na jego przysłowiowy konserwatyzm, niedouczenie oraz naturalną (i usprawiedliwioną) obawę przed zmianami, ale w dużej mierze z uwagi na głęboko już zakorzeniony „nowy paradygmat”, czy też raczej jego karykaturę. Podejście to stopniowo i metodycznie ubezwłasnowolnia uczących się i, pod pozorem troski, szantażuje ich powszechnym obowiązkiem i koniecznością zdawania fasadowych egzaminów z miękkich kompetencji, których nie jest w stanie nauczać. Scedowanie na prawa rządzące chaosem tak głębokiej i fundamentalnej przemiany mentalnej, która musiałaby się dokonać w umysłach wyborców decydentów, by z tej równi pochyłej zawrócić, nie wydaje mi się przekonujące. Mamy czekać na osiągnięcie dna, na którym przestaną obowiązywać wszelkie dotychczasowe reguły i wyłoni się nowy porządek rzeczy? No, cóż, to też jest jakiś sposób, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że walnięcie o dno nie będzie dotyczyć jedynie oświaty, bo ona nie jest bytem osobnym. Można też potraktować ewolucyjną analogię bardziej dosłownie i dać naszemu systemowi przynajmniej paręset lat na kumulację mutacji i ich sprzyjającą oczekiwanym zmianom kombinację.

Drugim brakującym elementem w tej prognozie zmian jest sam podmiot edukacyjny. Podobnie jak w większości rozważań poświęconych dobrej (bo niedoszłej) zmianie w edukacji, w tekście prof. Czachorowskiego uczniów praktycznie nie ma. Wszystko dzieje się z perspektywy systemu, szkoły, pogubionego nauczyciela – przedmiot/podmiot edukacji jest traktowany jako constans, statyści, którzy mają odegrać swoją rolę, bez wglądu w scenariusz. Tutaj stało się tak prawdopodobnie z troski o jasność przekazu i skrótowość formy, niemniej jednak, wbrew politycznie poprawnym założeniom nowego myślenia o edukacji, problemy oświaty nadal omawiane są najczęściej przy założeniu nieruchomości i stabilnego umocowania przedmiotu obróbki szkolnym skrawaniem. Oczywiście wszystko w trosce o jego dobro i świeżo nabytą, kruchą podmiotowość, której wszystko, a zwłaszcza wolność wyboru mogłoby zaszkodzić.

Idea szkoły odwróconej, opartej o dostępne i rozwijane na bieżąco technologie, przedstawiona jako wyjście z impasu szkoły alfabetyzującej, infantylnej, ideologicznie umoczonej, skompromitowanej i niewydolnej merytorycznie, niedofinansowanej i opresyjnej jest dobrze umocowana w realiach technologicznych współczesnego świata i umotywowana logiką rozwoju jednostkowego, kusząca i o niebo bardziej pociągająca niż rozmaite coś-tam-coś-tam-dydaktyki, mnożące się ostatnio jak króliki. Nadal jednak, jak wszystkie inne, lepsze i gorsze koncepcje, stoi przed wyzwaniem znalezienia swojego mechanizmu napędowego i uwolnienia się od paradygmatu myślenia i decydowania za swoich użytkowników. Obydwa wymienione czynniki po prostu nie dają się zignorować i nie można ich pomijać, jeśli jakakolwiek koncepcja edukacyjna ma nie obawiać się weryfikacji.

W konsekwencji powinniśmy jasno i otwarcie mówić o tym, że nasze oczekiwania/przewidywania/marzenia nie spełnią się dlatego, że trafiają nam do przekonania i hipotetycznie dobrze służą sprawie oświaty, ale dlatego, że zapewnimy im warunki ustrojowe, polityczne i ekonomiczne, w których dowolna postać edukacji, przemawiająca do jej odbiorców ma szanse ewoluować (a więc konkurować z innymi). Historia naturalna uczy nas, że wynalazki ewolucji powstają w wyniku presji środowiskowej, a nie oddolnej inicjatywy gatunków, pragnących się rozwijać w kierunku dowolnym. Obecnie istniejąca presja na oświatę publiczną jest słaba i nieukierunkowana. I taka pozostanie, bo świat się komplikuje i o jednomyślność, czy choćby jej pozór, jest coraz trudniej. Jeśli nie chcemy biernie czekać, aż nasza idea zejdzie z drzewa lub po przypadkowej katastrofie otrzyma od losu swoje ewolucyjne pięć minut, jedyną drogą jest praca organiczna nad racjonalnością i kulturą polityczną społeczeństwa, tak by skłonne było zaakceptować oświatowy liberalizm, gwarantujący rozwiązania różnorodne, a nie jedyne możliwe, narzucone przez okoliczności lub wystarczająco silny autorytet.

Szanse na sukces w tej mierze są raczej znikome bez czegoś, co cytowany przez prof. Czachorowskiego Andrzej Pieńkowski, przez analogię do medycyny, nazwał Evidence-Based Education i co od kilku już dekad jest w oświacie powszechnej w zdecydowanym odwrocie, wypierane przez para socjalistyczną ideologię, myślenie magiczno-życzeniowe i cargo cult. W takich realiach trudno przekonywać społeczeństwo do jakichkolwiek rozwiązań, nie przedstawiając spójnych, przemawiających za nimi argumentów. Z drugiej strony, jeszcze trudniej oczekiwać percepcji jakichkolwiek argumentów od targetu, któremu wmawia się na każdym kroku, że żeby się czegokolwiek nauczyć wystarczą ludzkie (sic!) kompetencje, który masowo i systematycznie odzwyczaja się od myślenia racjonalnego, który chowa się na postmodernistycznym nonsensie, równoważności narracji naukowej i bełkotu oraz na poszanowaniu bzdury, jako wcieleniu wolności słowa.

Mimo to, tym razem to ja będę od panów Czachorowskiego i Pieńkowskiego większym optymistą, bo podejrzewam, że mamy jeszcze trochę czasu, dwa, trzy, może nawet pięć pokoleń na otrzeźwienie, zanim zapowiadana AI (a przynajmniej zaplecze informatyczne, zdolne przekonać do siebie/uzależnić masy swoją niezawodnością i prostotą obsługi) nastanie i z radością zdamy się na narzucony przez nią oświatowy algorytm[2]. Mój bardzo ostrożny optymizm jest natury probabilistycznej – dostrzegam szansę, ale także jej znikome prawdopodobieństwo. Systemowy powrót do edukacji opartej o zmienną, bo ewoluującą wiedzę, szacunek do nauki i jej zdobyczy, krytycyzm wobec ideologii i taniej afektacji jest tylko trochę bardziej prawdopodobny niż odwrócenie obecnych trendów klimatycznych. Jeśli jednak z góry machniemy na tę znikomą możliwość ręką, tak jak machnęliśmy nią na los białych niedźwiedzi i milionów ludzi, którzy uciekać będą z zalewanych bądź pustynniejących terenów, to powoływanie się na „na różne platformy”, „projekty edukacyjne mocno wspomagające szkolną edukację”, „płatne i bezpłatne zasoby” i „społecznościowe grupy Superbelfrów i innych grup nauczycieli oraz fundacji” będzie już niedługo jedynie kwiatkiem do kożucha. Nie zdążymy odzyskać (a raczej uzyskać) kontroli nad swoją własną edukacją i z całą pewnością jej zdobywanie będzie dużo mniej sprawiedliwym i ludzkim procesem niż oświatowy liberalizm, którego wielu dziś tak bardzo się obawia.

Prawdopodobieństwo powodzenia w walce o samodzielność i samoświadomość edukacyjną wydatnie zmniejszają zaczadzeni socjaldemokratyczną ideologią, zatroskani losem obywatela i jego podmiotowości ideolodzy pedagogiki. Ich zamierzona lub nieuświadomiona hipokryzja jest jednak bardzo łatwa do zdemaskowania – pod płaszczykiem reprezentowania interesów biednych, nieświadomych, uciśnionych i wykluczonych (tylko tacy ich interesują), z mniejszą lub większą premedytacją i determinacją walczą o ich uprzedmiotowienie, ubezwłasnowolnienie i przekształcenie w jednorodną masę, której rozdaje się ersatz edukacji, którą „docenia się za kropkę” i pilnuje, żeby przypadkiem nie zdobyła jakichś „nieludzkich” kompetencji. W takim klimacie, nie można wprowadzić szkoły odwróconej dla uczniów odwróconych od niej, oczekujących od nauczyciela tańca na metodycznej rurze, traktujących swoją edukację jako przykry, bo narzucony obowiązek, a nie przywilej, posiadający wymierną wartość. Szkoły odwróconej nie da się także realizować z ludźmi, którzy każde zadanie traktują jako wymysł, upierdliwość, którą należy obejść od pokoleń trenowanym cwaniactwem. Szkoła odwrócona nie jest także dobrym pomysłem dla tych, którzy nie są w stanie samodzielnie odbierać, przetwarzać i rozumieć dowolnego przekazu, czyli robić tego wszystkiego, czego szkoła dotychczasowa i ta wyśniona (podobno fińska) skutecznie ich oduczyła. Mam tu na myśli kozła ofiarnego współczesnej myśli pedagogicznej, czyli percepcję transmisji.

Na odzyskanie tej utraconej kompetencji, a przynajmniej wprowadzenie klimatu temu sprzyjającego, potrzeba kilku dziesięcioleci. Czy zdążymy tego dokonać? Czy jesteśmy w stanie przekształcić wiedzę w towar pożądany, a z nauki uczynić mechanizm ekonomicznie promujący i społecznie nobilitujący? Wiele wskazuje, że AI nas wyprzedzi. Czy będzie zainteresowana naszą edukacją w równym stopniu jak my nie jesteśmy? W tej kwestii nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nawet odrobiny optymizmu – prawdopodobnie się od nas odwróci...

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.

Przypisy:

[1] Osobiście nie widzę przyszłości zawodu nauczycielskiego, jako prostego i bezbolesnego przejścia od dzisiejszej zapaści do „bardziej tutora, który pomaga w odkrywaniu niż przekazuje gotową wiedzę.” z pominięciem, „tradycyjnej” funkcji eksperta i źródła.

[2] Alternatywą, na którą wielu ludzi też zdaje się czekać z utęsknieniem i nadzieją, jest globalny kryzys, wojna i powrót do świata rodem z Mad Maxa, gdzie szczytem oświatowego wyrafinowania znów będzie swojska szkółka niedzielna.

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie