Jak co roku, „zasiadam” i „nadzoruję”, czyli odprawiam obrzęd oświatowy. Patrzę na skupione dzieciaki i nagle przypominam sobie, jak wielkie wrażenie wywarł kiedyś na mnie opis egzaminu dojrzałości, będącego udziałem plemion Indian prerii – opis, który dziś pewnie zostałby oprotestowany przez matki obawiające się, że lektura Janka Muzykanta będzie dla ich dzieci traumą, wymagającą fachowej terapii.
Otóż na piersi indiańskiego maturzysty, szaman – przewodniczący komisji egzaminacyjnej dokonywał niewielkich, pionowych, równoległych nacięć, przez które przewlekał końce długich rzemieni, przywiązanych do pala wbitego w ziemię. Kryterium i warunkiem zaliczenia było uwolnienie się z tak powstałych więzów, poprzez naprężenie rzemieni i przerwanie skóry. Najczęściej praktykowaną strategią egzaminacyjną zdających było podwieszanie lub rzucenie się na plecy. Na szczęście, nie było poziomu rozszerzonego. Poprawek też nie przewidywano.
Każda ludzka społeczność miała swoje „matury”, które służyły temu samemu i różniły się jedynie procedurami. Nasze obecne, majowe rytuały przejścia spełniają identyczną rolę, choć uczyniliśmy już chyba wszystko, żeby pozostawić im jedynie symboliczny wymiar. Jak dawniej, towarzyszą im stosowne przygotowania, a samemu rytuałowi, odpowiednia celebra. I, jak wszystkie tradycje, podlegają dziś krytyce. Niezależnie od jej zasadności, krytycy dokonują tak naprawdę rozliczeń antropologicznych i socjologicznych, bo przecież zdecydowana większość obserwatorów przyznaje, że o dojrzałości delikwenta, schematyczny esej czy kilka lepiej lub gorzej rozwiązanych zadań świadczy mniej niż blizny na piersiach Dakotów czy Siuksów.
Spory o praktyczny wymiar matury, jej treść, zawartość jej kartoteki, sensowność i poprawność zadań będą z pewnością trwały w nieskończoność – rytuały zmieniają się przecież wraz z ich użytkownikami. Niewątpliwie warto się spierać i dbać o formę egzaminu, jest to obowiązek ludzi za nią odpowiedzialnych. Z pewnością wszyscy życzyliby sobie, by zawsze byli to wysokiej klasy specjaliści, bez względu na to, czy mają na myśli CKE czy IBE. Rodzą się jednak także pytania o samą naturę, cele i sens tego egzaminu, które nie tylko decydują o jego kształcie, ale mają także istotny wymiar kulturowy (rytualny).
Nie będę dziś rozważał, czy matura z matematyki powinna być obowiązkowa, ani też w jakim stopniu egzamin dojrzałości z mojego przedmiotu jest (w moim odbiorze) zgodny z realiami, oczekiwaniami społecznymi, wymaganiami rynku pracy, kryteriami ustalanymi przez uczelnie wyższe, etc. Są to wszystko zagadnienia, nad którymi toczą się niezliczone, mniej lub bardziej fachowe i wiążące dyskusje, nie sądzę jednak, by moja w tej mierze opinia miała jakiekolwiek znaczenie. To, na co chciałbym zwrócić w tych dniach uwagę, to aspekt czysto socjologiczny i psychologiczny egzaminów zewnętrznych – czy, z takiej perspektywy, daje się usprawiedliwić ich istnienie? Czy jakaś ich wartość pozamerytoryczna, niezwiązana z teoretycznie sprawdzanymi przez nie kompetencjami, w ogóle istnieje? A jeśli tak, to czy usprawiedliwia stres, wysiłek i inne koszty im towarzyszące?
Na pytania te można odpowiedzieć twierdząco jedynie przy założeniu istnienia sprzyjającego im systemu wartości, uznawanego przez ogół społeczności egzaminy te praktykującej. Innymi słowy trzeba by mieć pewność, że np. społeczeństwo polskie, przyglądając się majowym obrzędom organizowanym w szkołach, wierzy, że dowolna, raczej abstrakcyjna wiedza i jej czysto potencjalny wymiar, w postaci domniemanej kompetencji radzenia sobie z jeszcze niezaistniałymi problemami są wartościami samymi w sobie. Że jest przekonane, że zdobywanie tej wiedzy może mieć znaczenie nieprzeliczalne na pensje, kariery i, jeszcze mniej konkretne niż sama wiedza, przygotowanie do życia.
Przeciętny Dakota raczej nie uważał, że blizny, które nosił pod obojczykami były jedynie dowodem zbędnego cierpienia, stresu i prześladowań ze strony plemiennego aparatu przymusu. Nie zastanawiał się także, czy mają jakeś praktyczne zastosowanie – doskonale wiedział, że nie pomogą mu w polowaniu ani przy konfrontacji z dowolnym przeciwnikiem. Czy polscy maturzyści są adresatami przekazu, pozwalającego im traktować maturę jako wartość autoteliczną, jako symbol internalizacji sensu wysiłku i poświęcenia? Czy dowiadują się od swoich nauczyciel, że wiedza jaką zdobywają może im się nie przydać, ale będzie rękojmią, że wiedzę ewentualnie potrzebną będą w stanie pozyskać w chwili próby, dzięki wykazanej determinacji i uniwersalności wykazanych kompetencji? Czy ich otoczenie utwierdza ich w przekonaniu, że oto stają się członkami społeczności, zdolnymi do świadomego udziału w jej kulturze? Czy owa kultura opiera się w pewnym stopniu na dążeniu do wiedzy i samoświadomości? Czy ta kultura wreszcie, jako całość, jest uznawana za wartą poznania?
Jeśli którakolwiek z w/w kwestii nie jest częścią społecznej, kulturowej narracji, żadna dyskusja o formie egzaminacyjnego rytuału przejścia nie ma głębszego sensu. Jeśli nasze społeczeństwo jest przekonane, że matura ma zaświadczyć i zagwarantować, że młody członek plemienia będzie potrafił upolować swojego bizona oprawić go i samodzielnie zjeść, to jest to nie tylko naturalne dążenie do usymbolicznienia rytuału, ale przede wszystkim do wyprania go z jakiegokolwiek znaczenia kulturowego. Wszyscy znamy liczne przykłady takich spragmatyzowanych rytuałów. Głównie z historii…
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.