W piątek odbyły się w naszej szkole pierwsze badania przesiewowe dla pracowników w kierunku COVID-19. Zamówione na początku października, zostały zrealizowane dopiero teraz, bo był to najwcześniejszy dostępny termin. Trochę obawiałem się, że będzie już „po ptakach”, skoro większość nauczycieli od kilku tygodni prowadzi zajęcia zdalne, ale jednak nie – personel, nie tylko pedagogiczny, zjawił się tłumnie (choć w odstępach czasowych), a na drugi termin szykuje się równie dobra frekwencja.
Test był tzw. kasetkowy, działający na zasadzie „jest albo nie ma”, ale szybki – kilka minut na osobę – i z natychmiastowym rezultatem. No i w znanym nam, bezpiecznym miejscu, czyli naszej własnej szkole.
Oczywiście RODO jak zwykle utrudniło nam życie dla naszego dobra, więc indywidualne wyniki były tajne przez poufne, znane tylko zainteresowanym. Na szczęście jeden z medyków prowadzących badanie powiedział, że procedura wymaga, by przy wykryciu osoby podejrzanej o zakażenie opuścić pomieszczenie, w którym odbywa się testowanie i natychmiast je wydezynfekować. Ekipa przez cały czas spędziła w tym samym miejscu, co pozwoliło mi dodać dwa do dwóch i przyjąć, że okazaliśmy się czyści. Zresztą radosne miny mijanych pracowników mówiły same za siebie (choc na zdrowy rozum chyba bardziej by się człowiek cieszył z informacji, że ma już zakażenie za sobą i przeszedł je bezobjawowo).
Nie minęło pięć minut od chwili, kiedy z karteczką „negatywny” w ręku osiadłem w swoim gabinecie, gdy usłyszałem „puk, puk!” i pojawiła się pierwsza z całego korowodu osób, które mnie tego dnia postanowiły mnie odwiedzić. Kolejnych wizytantów witałem niezmiennie pytaniem o hasło: „Jaki wynik?!”, a słysząc odzew „Negatywny!” szerokim gestem zapraszałem do wejścia, zajęcia miejsca i zdjęcia maseczki. Skoro dwóch rozmówców nie było w tym momencie zakażonych (wiem, wiem, że nie na 100%, ale nie bądźmy drobiazgowi!), mogliśmy pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa i porozmawiać twarzą w twarz, bez szmatki od podbródka do nosa. Natomiast o tym, w jakim stanie ducha znajdujemy się obecnie może świadczyć fakt, że nawet w tej luksusowej sytuacji, zgoła odruchowo, zachowywaliśmy dystans około dwóch metrów. Mój Boże, co się z nami porobiło…!
Rozmawiałem tego dnia osobiście z czternastoma osobami. Czternastoma! To więcej, niż w sumie przez ostatni miesiąc w pracy! Z niektórymi gawędziliśmy o sprawach służbowych, z innymi o prywatnych – te drugie raczej na pewno nie wypłynęłyby, gdyby przyszło umawiać się na rozmowę na Teamsach. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że zachwyci mnie tak banalna i do niedawna oczywista możliwość – osobista rozmowa, bez maseczek i podejrzenia, że ktoś kogoś może zarazić. Wiem, że brzmi to zgoła groteskowo, ale taka jest szczera prawda. Ów pogodny listopadowy piątek okazał się dla mnie najpiękniejszym dniem tej jesieni.
Jak szaleć, to szaleć! Kiedy wychodziłem ze szkoły wczesnym popołudniem, akurat rodzice odbierali dzieci - przychodzi ich codziennie do naszej placówki około czterdziestka. Jak raz trafiłem na dziedzińcu na mamę, która trzy dziesiątki lat temu rozpoczęła studia w pierwszej klasie naszej uczelni, a teraz czekała na swoją córkę. Po chwili dziewczynka podeszła do nas, powiedziała „dzień dobry”, a ja uczyniłem rzecz niesłychaną – wyciągnąłem do niej rękę! Uczyniłem coś, co przez lata było wizytówką Pana Dyrektora, a od przeszło połowy roku trwa w zawieszeniu, czekając na lepsze czasy. Nie potrafię powiedzieć na podstawie oczu łypiących spomiędzy czapki i maseczki, czy mała uczennica była tym zaskoczona, ale rękę podała. I było to piękne zwieńczenie tego fantastycznego dnia!
***
Często bywam pytany, co zamierzam zachować w swojej dalszej pracy z odkrytych w ostatnich miesiącach możliwości zdalnej komunikacji i współpracy. Odpowiem tak jak dotąd, tylko teraz już z absolutnym, głębokim, granitowym przekonaniem. Zamierzam zachować w świadomości odkrytą w tych trudnych czasach niesamowitą wartość osobistych kontaktów z ludźmi. Zamierzam je smakować i nie korzystać z technologii w celu przyspieszenia przerobu, zastąpienia rozumu i woli oraz „dalszej optymalizacji życia”, z którą wielu nie radziło sobie już przed pandemią. Niech sobie technologia służy z umiarem tam gdzie może okazać się przydatna, ale póki życia i sił będę głosił tę prostą prawdę, że nic nie jest w stanie zastąpić w edukacji bezpośrednich kontaktów. Tego właśnie nauczył mnie czas pandemii.
A rzeczników nowych technologii, których szanuję i respektuję, bowiem w ostatecznym rozrachunku okaże się prawdopodobnie, że racja jest po ich stronie, proszę tylko, by nie próbowali mnie przekonać, jak fatalnie funkcjonowalibyśmy z edukacją podczas pandemii, gdyby nie internet i urządzenia elektroniczne. Po pierwsze, tyle w tym twierdzeniu sensu, ile w rozważaniach, co robili wieczorami średniowieczni rycerze, skoro nie umieli czytać, nie było telewizji ani smartfonów, a nawet światła włączanego pstryczkiem na ścianie. Otóż mieli oni swoje sposoby na spędzania czasu, których my w naszym świecie nie umiemy już ogarnąć myślą. Pod drugie, pozostawieni sami sobie, po odbębnieniu na placach przez heroldów zakazu wychodzenia z domów, musielibyśmy sami znaleźć sobie zajęcie. I sądzę, to takie moje podejrzenie, że bylibyśmy wtedy dużo mniej sfrustrowani.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze