Co roku wielu świeżo upieczonych absolwentów szkół średnich staje przed wyborem, który będzie miał istotny wpływ na co najmniej kolejne trzy lata ich życia. W bogatej ofercie edukacyjnej niełatwo odróżnić dobre uczelnie wyższe od słabszych. Wtedy większość z kandydatów zagląda do rankingów uczelni wyższych, szukając podpowiedzi. Czy można na tym poprzestać?
OECD w grudniu opublikowało wyniki konferencji „Edukacja wyższa: jakość, wpływ i znaczenie”, która odbyła się w Paryżu we wrześniu 2008 r. Poświęcona ona była m.in. zagadnieniu rankingów, które mimo, że bardzo popularne i budzące wiele emocji, nie zawsze mierzą to, co w założeniu powinny mierzyć. Ważnym pytaniem pozostaje również, czy fakt, że są w ogóle tworzone, jest pozytywny czy negatywny dla funkcjonowania edukacji wyższej.
Jedna ocena - wiele aspektów
Na świecie największe znaczenie mają dwa rankingi szkół wyższych – SJT, czyli Shanghai Jiao Tong University Ranking oraz THES-QS, czyli the Times Higher Education Supplement – Quacquarelli Symons Marketing. Mimo, że najbardziej rozpoznawalne, są również krytykowane za przykładanie zbytniej uwagi do aktywności badawczej uniwersytetów, publikacji w profesjonalnych magazynach i liczby cytatów. Za mało miejsca natomiast zajmuje sam poziom nauczania. Jedna z uczestniczek konferencji, Ellen Hazelkorn, dyrektor Dublińskiego Instytutu Technologicznego, stwierdziła, że reputacja szkół zawsze oparta była na badaniach, a to właśnie one przyciągają najzdolniejszych studentów. Tymczasem głównym zarzutem wobec opierania oceny na działalności badawczej szkół jest to, że jest bardzo trudno ją zmierzyć. Porównując tysiące artykułów, które pojawiają się w czasopiśmie „Nature” lub „British Medical Jurnal”, do małej liczby publikacji na tematy humanistyczne (wydawanych raczej w formie książek), nietrudno stwierdzić, że nie jest to miara wiarygodna. Czy dla dobra rankingów trzeba będzie poświęcić nauki humanistyczne? W końcu SJT aż 40% punktów przyznaje za działalność naukową, a dodatkowe 40% za zatrudnianie zdobywców nagrody Nobla i Medalu Fieldsa. Tymczasem THES – QS tym dwóm kryteriom przyznaje po 20% punktów, a aż 40% to suma, którą przyznaje szkole międzynarodowa społeczność akademicka w specjalnym badaniu (tzw. peer review). I na nic nie pomaga apelowanie, żeby nie wykorzystywać danych do ogólnej oceny uczelni. Nadal są interpretowane dokładnie w ten sposób.
Zalety i wady tworzenia rankingów
Oczywiście zajęcia z noblistą to niewątpliwie przyjemność, ale czy naprawdę oznacza to automatycznie, że poziom zajęć wzrasta? Czy prestiż przynosi korzyści samym studentom? W pewnym sensie tak – absolwenci uznanych uczelni przebierają zazwyczaj w atrakcyjnych ofertach zatrudnienia. A jak można zdobyć prestiż? Odpowiedź jest dość brutalna - najlepiej już go mieć. To najstarsze uniwersytety są marzeniem najlepszych uczniów i otrzymują hojne finansowanie. Nikt nie próbuje nawet podważyć pozycji Harvardu czy Cambridge. Co ciekawe, niektóre uczelnie wykorzystują również swoją niską pozycję w rankingach, żeby zdobywać studentów. Na przykład australijskie uniwersytety zachęcają do studiów imigrantów. Łatwiej tam zdobyć stopień naukowy, a to ułatwia proces starania się o pobyt stały (dostaje się tzw. punkty imigracyjne).
W 2006 roku badacze programu IMHE (Institutional Management in Higher Education) oraz IAU (International Association of Universities) rozpoczęły badania dotyczące wpływu rankingów na środowisko akademickie. Mimo, że rankingi nie oceniają sprawiedliwie unikalnej misji każdego uniwersytetu, to prawie połowa uczelni używa ich w celach marketingowych. Z powodu silnej konkurencji wielu zarządzających szkołami szuka sposobów na podniesienie pozycji w rankingach – dopasowują do nich oferowane programy, zmieniają swoja misję, albo starają się nawiązywać partnerstwa z prestiżowymi uczelniami. A po drugiej stronie, silnie okopane, znajdują się uznane uczelnie, które pilnie strzegą tajemnic swojego sukcesu i unikają współpracy międzyuczelnianej – odsłonięcie tajemnic może doprowadzić do powielenia sprawdzonych pomysłów i zrzucić szkoły z piedestału. Wielu ekspertów uważa, że tworzeniu rankingów mogłaby pomóc większa transparentność, ale najlepsze uczelnie na świecie mogą na tym stracić. Pomóc może natomiast kandydatom na studia wybierającym spośród uczelni średniej klasy, które obecnie doskonale opanowały metody manipulowania rankingami. Część uniwersytetów wykorzystuje takie kryterium jak np. selektywność, czyli liczba odrzuconych aplikacji. Przyjmując ich więcej, można stworzyć wrażenie ściślejszej selekcji kandydatów, a to postrzegane jest jako dowód na większy prestiż szkoły.
Jedna ocena - wiele aspektów
Na świecie największe znaczenie mają dwa rankingi szkół wyższych – SJT, czyli Shanghai Jiao Tong University Ranking oraz THES-QS, czyli the Times Higher Education Supplement – Quacquarelli Symons Marketing. Mimo, że najbardziej rozpoznawalne, są również krytykowane za przykładanie zbytniej uwagi do aktywności badawczej uniwersytetów, publikacji w profesjonalnych magazynach i liczby cytatów. Za mało miejsca natomiast zajmuje sam poziom nauczania. Jedna z uczestniczek konferencji, Ellen Hazelkorn, dyrektor Dublińskiego Instytutu Technologicznego, stwierdziła, że reputacja szkół zawsze oparta była na badaniach, a to właśnie one przyciągają najzdolniejszych studentów. Tymczasem głównym zarzutem wobec opierania oceny na działalności badawczej szkół jest to, że jest bardzo trudno ją zmierzyć. Porównując tysiące artykułów, które pojawiają się w czasopiśmie „Nature” lub „British Medical Jurnal”, do małej liczby publikacji na tematy humanistyczne (wydawanych raczej w formie książek), nietrudno stwierdzić, że nie jest to miara wiarygodna. Czy dla dobra rankingów trzeba będzie poświęcić nauki humanistyczne? W końcu SJT aż 40% punktów przyznaje za działalność naukową, a dodatkowe 40% za zatrudnianie zdobywców nagrody Nobla i Medalu Fieldsa. Tymczasem THES – QS tym dwóm kryteriom przyznaje po 20% punktów, a aż 40% to suma, którą przyznaje szkole międzynarodowa społeczność akademicka w specjalnym badaniu (tzw. peer review). I na nic nie pomaga apelowanie, żeby nie wykorzystywać danych do ogólnej oceny uczelni. Nadal są interpretowane dokładnie w ten sposób.
Zalety i wady tworzenia rankingów
Oczywiście zajęcia z noblistą to niewątpliwie przyjemność, ale czy naprawdę oznacza to automatycznie, że poziom zajęć wzrasta? Czy prestiż przynosi korzyści samym studentom? W pewnym sensie tak – absolwenci uznanych uczelni przebierają zazwyczaj w atrakcyjnych ofertach zatrudnienia. A jak można zdobyć prestiż? Odpowiedź jest dość brutalna - najlepiej już go mieć. To najstarsze uniwersytety są marzeniem najlepszych uczniów i otrzymują hojne finansowanie. Nikt nie próbuje nawet podważyć pozycji Harvardu czy Cambridge. Co ciekawe, niektóre uczelnie wykorzystują również swoją niską pozycję w rankingach, żeby zdobywać studentów. Na przykład australijskie uniwersytety zachęcają do studiów imigrantów. Łatwiej tam zdobyć stopień naukowy, a to ułatwia proces starania się o pobyt stały (dostaje się tzw. punkty imigracyjne).
W 2006 roku badacze programu IMHE (Institutional Management in Higher Education) oraz IAU (International Association of Universities) rozpoczęły badania dotyczące wpływu rankingów na środowisko akademickie. Mimo, że rankingi nie oceniają sprawiedliwie unikalnej misji każdego uniwersytetu, to prawie połowa uczelni używa ich w celach marketingowych. Z powodu silnej konkurencji wielu zarządzających szkołami szuka sposobów na podniesienie pozycji w rankingach – dopasowują do nich oferowane programy, zmieniają swoja misję, albo starają się nawiązywać partnerstwa z prestiżowymi uczelniami. A po drugiej stronie, silnie okopane, znajdują się uznane uczelnie, które pilnie strzegą tajemnic swojego sukcesu i unikają współpracy międzyuczelnianej – odsłonięcie tajemnic może doprowadzić do powielenia sprawdzonych pomysłów i zrzucić szkoły z piedestału. Wielu ekspertów uważa, że tworzeniu rankingów mogłaby pomóc większa transparentność, ale najlepsze uczelnie na świecie mogą na tym stracić. Pomóc może natomiast kandydatom na studia wybierającym spośród uczelni średniej klasy, które obecnie doskonale opanowały metody manipulowania rankingami. Część uniwersytetów wykorzystuje takie kryterium jak np. selektywność, czyli liczba odrzuconych aplikacji. Przyjmując ich więcej, można stworzyć wrażenie ściślejszej selekcji kandydatów, a to postrzegane jest jako dowód na większy prestiż szkoły.
Poziom nauczania na drugim planie
Zainteresowanie wokół rankingów spycha na drugi plan to, czemu uniwersytety powinny służyć przede wszystkim – edukację. Takie wskaźniki, jak liczba uczniów przypadająca na jednego wykładowcę nie ma znaczenia, skoro nie znamy umiejętności pedagogicznych wykładowcy, oraz możliwości intelektualnych jego studentów. Warto zwrócić też uwagę na to, że różnice między poszczególnymi szkołami wydają się wyraźnie, a tak naprawdę uczelnie z kolejnych dziesiątek mogły tak naprawdę różnić się tylko ułamkami punktów. Poza tym, każdy przyszły student ma własne kryteria wyboru uczelni i uniwersalne rankingi wcale nie muszą odpowiadać wszystkim. Dlatego powstają takie systemy jak funkcjonujący w Niemczech CHE (Centre for Higher Education), który dostarcza takich danych, że każdy kandydat na studia może samemu opracować listę atrakcyjnych uniwersytetów. Nie są one uszeregowane hierarchicznie, ale alfabetycznie i prezentowane w grupach, dzięki czemu eliminuje się złudzenie podziału na lepsze i gorsze na podstawie bardzo małych różnic w liczbie punktów.
Kolejnym nowym pomysłem jest analiza tzw. wartości dodanej. Bardzo często krytykowany jest bowiem sposób przyznawania punktów, który większą uwagę poświęca analizie „wkładu”, a nie „produktowi końcowemu”. Innymi słowy, twórcy rankingów mocno przyglądają się procesowi rekrutacji, a z oczu tracą absolwentów. Najlepsze uniwersytety przyciągają najzdolniejszą młodzież i nie można się dziwić, że ich absolwenci osiągają doskonałe wyniki. Ale łatwo stracić z oczu uczelnie, które przyjmują kandydatów średnich, a mimo to, udaje im się osiągnąć akademicki sukces. To właśnie wartość dodana, które pozwala odróżnić najlepsze uczelnie od średniaków.
Nie wrzucać do jednego wora
Nie wolno zapominać, że porównywanie uczelni z różnych obszarów kulturowych to zadanie karkołomne i wymagające wzięcia pod uwagę ogromnej liczby czynników. Trudno ująć w jednym rankingu kraje o różnych systemach politycznych, społecznych i kulturowych, bo nie istnieje nadal jedno uniwersalne kryterium jakości. Model amerykański, który obecnie uważany jest za najbardziej pożądany jest zupełnie odmienny od systemu edukacji wyższej w Europie. Za oceanem podstawą organizacji uniwersytetów jest selektywność. Na Starym Kontynencie i w Ameryce Łacińskiej – równy dostęp dla wszystkich chętnych. Trudno zdecydować, która z filozofii jest właściwa, a to uniemożliwia wiarygodne porównania. Pęd do międzynarodowego ujednolicania edukacji wyższej wynika z błędnej interpretacji prawdziwego znaczenia procesu bolońskiego. W swoim założeniu nie miał bowiem doprowadzić do wprowadzenia jednego „programu nauczania”, ale spowodować, żeby wszyscy absolwenci posiadali te same umiejętności. Droga do ich osiągnięcia pozostawałabym suwerennym wyborem poszczególnych szkół. Poprawa jakości edukacji jest bowiem kluczowym działaniem w gospodarce opartej na wiedzy, a właściwe wykształcenie zapewnia udany start w zawodowe życie. Odkurzenie rankingowych tabeli może ułatwić wybór milionom maturzystów na całym świecie.
Przeczytaj również: Rankingi – droga do doskonałości oraz Dlaczego amerykańskie uniwersytety zwyciężają w rankingach?
(Źródło: OECD)
Ostatnie komentarze