Sidebar

03
Cz, Lip

Normalni, wolni i wykształceni (cz. 2)

fot. Fotolia.com

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Mam wrażenie, że w wyzbyciu się wcześniej wymienionych i innych szkodliwych urojeń (zob. cz. 1), przeszkadza nam nie tylko archaiczne rozumienie zadań czy poczucie obowiązku, ale także wspomniana, swoista retoryka, która tak nam się zrosła z etosem, że nawet nie zauważamy, że drażni ludzi, dla których jest on obojętny, czyli ich zdecydowaną większość. Narracja ta dotyczy dwóch obszarów nauczycielskiej obecności w przestrzeni publicznej, na które widownia reaguje jednakowo alergicznie, choć czyni to z różnych przyczyn.

Pierwszy z nich, to założenie, że bez świadomości procesów górotwórczych, mitozy i mejozy, przebiegu dowolnej funkcji czy różnicy między mową zależną i niezależną, podmiot edukacji poczuje się uboższy. Błąd. Współcześnie, poza absolutnym marginesem społeczności, dla którego nieokreślone i niezobowiązujące poczucie statusu kulturowego jest jeszcze istotne, takie elementy treści uznawane są za abstrakcyjne, niepraktyczne, a zatem zbędne. Nie mamy wpływu na proces historyczny, który, zataczając koło, do tego doprowadził – dziś jakakolwiek wiedza nie wpływa już najczęściej na byt jednostki, co czyni jednocześnie nauczycieli konserwatorami fikcji. Upierając się przy jej introdukcji i egzekucji, ustawiamy się pod prąd najogólniejszych dążeń podmiotu. Zdziwienie jego niskimi aspiracjami, z sufitu wziętym przekonaniem o niepraktyczności dowolnej wiedzy (skoro nie wiem, co mi się przyda, szkoda czasu i energii na uczenie się czegokolwiek), ignorowaniem faktu, że praktyczne umiejętności rzadko można nabyć w warunkach symulacji i że rozumienie dowolnego procesu predysponuje do zrozumienia innych stało się obecnie świadectwem arogancji i elitaryzmu.

Niestety, w tych niepopularnych, a dla nauczycieli całkiem naturalnych odruchach, paradoksalnie wspiera nas anachroniczny, etatystyczny i populistycznie oportunistyczny system oświatowy, znajdując w niczemu w zasadzie niesłużących egzaminach zewnętrznych jedyny argument, mający przekonać podmiot edukacji, że uczenie się czegokolwiek ma jednak sens. Wielu z nas, w desperacji, chwyta się tej egzaminacyjnej brzytwy, przyczyniając się do jego trwania. System ów, niezdolny do zaakceptowania elitarności wiedzy, miota się między terrorem jedynek, a skrajnym permisywizmem, czyniąc z naszej profesji gildię klawiszy i baby-sitterów. Nie dziwmy się więc, że wszelkie forsowane, markowane, a nawet te autentyczne działania, mające na celu podniesienie prestiżu tego zawodu, są w takim klimacie z góry skazane na niepowodzenie – klawiszy nikt nie lubi, a baby-sitterów mało kto poważa.

To mniej lub bardziej usprawiedliwione poczucie niedocenienia bardzo często prowokuje nauczycieli do posługiwania się językiem i symboliką, które są na ogół postrzegane jako żałosne i roszczeniowe. Jest to drugi aspekt funkcjonowania tego zawodu, który w odbiorze społecznym nie przysparza nam wielbicieli. To wieczne mazgajstwo, czekanie aż „coś nam dadzą” (bo przecież powinni, no nie?), a jednocześnie pokorne stawianie się na dzwonek, w obawie, by czegoś nie zabrali albo w nadziei, że zabiorą mniej niż mogą. To pokazywanie pasków, wyliczanie godzin i zdobytych kwalifikacji, spowiadanie się z przygotowywania zajęć i sprawdzania prac, żebranie o podwyżki, które nigdy nie wyszły (i nie wyjdą) poza częściową rewaloryzację nakładów własnych lub gonienie inflacji, a z drugiej strony, z trudem maskowane poczucie winy z powodu dni wolnych i kompleks niewytwarzania PKB. To z pewnością nie podnosi prestiżu, a często przekreśla jego resztki, wypracowane przez stachanowców płci obojga, nauczycieli roku, innowatorów i innych liderów na konferencjach, warsztatach, szkoleniach, ale często nie na lekcjach.

Ze względu na spadek zainteresowania treścią zajęć, jedynym co przyciąga teraz uwagę i zainteresowanie naszego zbiorowego pracodawcy (i wywołuje poklask „podmiotowej” gawiedzi) jest szkolne „dzianie się”, metodyczne fajerwerki, igrzyska lekcji pokazowych, wszystko to, co daje się zrobić poza, ponad, ekstra, stojąc na jednej nodze lub w szpagacie i co można sprzedać za pomocą adekwatnej nowomowy. Sedno odpływa w niebyt i nikt za nim nie tęskni. Liczy się ubrany w nowy paradygmat ersatz, obliczony głównie na potrzeby wewnętrzne korporacji i usprawiedliwienie jej merytorycznej nędzy. Poza protokołem rady pedagogicznej, nikt już nawet nie usiłuje zaprzeczać, że, w konfrontacji z rosnącymi kosztami własnymi, oferta ta jest coraz mniej skuteczna, a także nieprzekonująca dla tej części podmiotu edukacyjnego, którą stać na alternatywę – jeśli tak czy inaczej chodzi o świetlicę, to dlaczego nie ma to być świetlica komfortowa, w której już nikt nie będzie się wymądrzał, „wychowywał” i stawiał niewygodnych warunków? Skoro nie jesteśmy w stanie zaproponować niczego poza kilkuletnim zgrywaniem klauna lub nudnego anioła-stróża, a w ostatnim semestrze, przed egzaminem, przejścia na pedagogikę krwi, potu i łez, to czy możemy oczekiwać zrozumienia dla naszych bolączek i kompleksów od targetu, który widzi, że jesteśmy bezradni wobec swoich własnych problemów, a chcemy uczyć go, jak żyć? Sami w dużej mierze suflujemy tę narrację, rezygnując z elitarnego wymiaru naszej profesji, a potem dziwimy się, że ludzie mają nas za złośliwych urzędasów, albo wysyłają nas na etat do hipermarketu.

„Żaden normalny, wolny, wykształcony człowiek przez lata nie godzi się na takie traktowanie!”, pisze w jednym ze swoich tekstów Beata Wermińska, dając wyraz inteligenckiej i elitarnej frustracji, dziwiąc się nauczycielskiej bierności i bezradności. Co do „normalności” się nie wypowiadam, raz, że nie jestem psychiatrą, czy choćby psychologiem, a dwa, że normalność i jej granice są raczej pojęciami nieścisłymi i zmiennymi w czasie. Wydaje mi się, że normalność po prostu ewoluuje w nauczycielskim gatunku w kierunku uniwersalnej niekontrowersyjności – jeśli mnie nie zauważą, to może nie zjedzą, a jeść dadzą. Może nie do syta, ale zawsze. W kwestii „wolności”, to jest to środowisko, którego mentalność od dawna kształtowana jest dekretami i w sumie nieistotne jest, czy to wytyczne płynące z jakiegoś KC, od dowolnego czarnka czy z OECD. Ważne, by w ogóle były, bo inaczej nie bardzo wiadomo, co z tą wolnością robić. „Wykształcenie” najchętniej bym w analizie pominął, bo pojęcie to jest dla wielu synonimem mądrości, kartą wstępu do elitarnego klubu, a dla innych niejednokrotnie przyczyną zawiści – aż strach takie złudzenia rozwiewać i wzbudzać niepotrzebne emocje. Jeśli jednak kwestii wykształcenia nie chcemy zignorować, to trzeba sobie szczerze powiedzieć, że i u nas, z całym szacunkiem dla profesjonalistów (w tym Autorki), bywa z nim różnie. Najczęściej zapominamy, że jeśli edukacja szkolna jest tak kiepska, jak się powszechnie uważa, to sytuacja na uniwersytecie nie może być znacząco lepsza. Środowisko akademickie nie jest impregnowane na trendy kształtujące funkcjonowanie podstawówek, a poza tym, z pustego to i Salomon nie naleje, więc w tych naczyniach połączonych, płynnej mądrości jest w zasadzie tyle samo. W końcu zarówno uniwersytecka kadra jak i target jej działań są już w tej chwili produktem tej samej nijakości, a dość naturalny rozdźwięk między oczekiwaniami poszczególnych pokoleń jest dziś znacząco mniejszy niż dawniej, więc nie wywiera presji na ich zmianę w kierunku dowolnym. W tych okolicznościach, wpływu wykształcenia na behawior gatunku nauczyciel bym nie demonizował. Nic nie ujmując tym, którzy za wykształconych się uważają i rzeczywiście wykształceni są, nie wydaje mi się, by jakość wykształcenia w naszej grupie zawodowej znacząco przewyższała średnią, jeśli tylko nie mylić jej z odsetkiem umagistrowienia. Biorąc pod uwagę, że studia pedagogiczne i pokrewne od lat nie należą do najbardziej wymagających i nierzadko petryfikują systemową selekcję negatywną, nie jest dziwne, że całkiem sporo ludzi, którzy, w świecie zaludnionym przez magistrów nie mieli innego pomysłu na życie, trafiło pod tablice. Władze oświatowe zdają się być tego świadome, nieustannie propagując wśród podwładnych konieczność pofajrantowego dokształtu, na poziomie nieusprawiedliwiającym jednak dalszych wydatków budżetowych. Oczekiwanie, że w tak hodowanej i tresowanej grupie, gremialnie zaistnieje wyższy stopień świadomości, mający tłumaczyć zarówno wyższe aspiracje, jak i zrozumienie własnej tożsamości, wygląda na wygórowane – jesteśmy traktowani tak, jak zostaliśmy wycenieni i to w wielu kategoriach.

Wylewając ten gorzki realizm, zdaję sobie sprawę, że nie zostanie on przyjęty przychylnie – ci, którzy usłyszeli niewygodną prawdę o sobie, i tak jej nie zaakceptują; ci, którzy w uśredniony rozmiar ramki się nie mieszczą, poczują się urażeni. Podejrzewam jednak, że ani jedni, ani drudzy nie uciekną od cichej refleksji, że żyją w bańce wyobrażeń, które co prawda pozwalają im na co dzień jakoś w tym zawodzie funkcjonować, ale jednocześnie przysłaniają im mechanizm jego postępującej deprecjacji.

Czy ten powolny zjazd po równi pochyłej postmodernistycznej rzeczywistości da się jeszcze zatrzymać? Jak chyba widać, nie jestem w tej kwestii optymistą. Zakładając jednak, że rozmawiamy w gronie profesjonalistów, którzy swojej wiedzy i doświadczenia nie wywodzą z korporacyjnych kursokonferencji, ani z youtubowych objawień wieszczy pedagogicznej dobrej nowiny i jeszcze lepszej zmiany, którzy czytają i rozumieją, a na dodatek wiedzą coś więcej o swojej dziedzinie niż można wyczytać ze spisu treści przerabianego z 3A podręcznika, chciałbym jasno i dobitnie stwierdzić, że bierne i bezkrytyczne przyjmowanie dominującej obecnie w oświacie narracji nie sprzyja wcale poprawie wizerunku nauczycieli płci obojga, a jednocześnie nie przynosi im na ogół spodziewanych efektów edukacyjnych obiecywanych na szkoleniach. Pojedyncze, dysydenckie wręcz wyjątki nauczycielskiego profesjonalizmu, opierającego się systemowej degrengoladzie i masowej, oportunistycznej głupocie jedynie fałszują obraz ogólny. Mam wrażenie, że większość z nas dała sobie wmówić, że jeśli tylko będziemy doceniać wszystkie kropki, zmienimy kolor flamastra i zadbamy o komfort targetu, to w końcu sami zostaniemy docenieni, bo przecież tacy fajni i dokształceni jesteśmy. Zwolennicy tej bajki nie dostrzegają, że za wymuszoną postępem cywilizacyjnym, generalnie już akceptowaną zmianą formy edukacji, nie nastąpił żaden update przekazywanej za jej pośrednictwem treści. Wręcz przeciwnie, rośnie grono przekonanych o jej nadmiarze, bądź nawet nieistotności. W relatywnie bezpiecznym i zasobnym kręgu kultury Zachodu, na którego obrzeżu wciąż jeszcze się utrzymujemy, narosło przekonanie, że wiedza, a raczej jej utożsamiany ze szkołą substytut, ma być dobrem nie tylko powszechnie dostępnym (co jest prawdziwą zdobyczą cywilizacji), ale i osiągalnym bez specjalnego wysiłku, a najlepiej nawet bez wyrażenia takiej woli (co jest już jedynie ideologiczną manipulacją). Taką, należącą się każdemu jak psu miska edukacją, niewielkim kosztem można napędzać dowolny, akurat potrzebny rodzaj „wstawania z kolan”. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miało to sens nie tylko polityczny, obecnie, merytorycznie sprawdza się mniej więcej do poziomu czwartej klasy szkoły podstawowej, a i to nie zawsze, bo sporo dzieciaków nabywa wymagane na tym poziomie kompetencje nie wychodząc z domu. Oświacie pozostała już właściwie jedynie funkcja opiekuńcza i naprawdę trudno się dziwić, że, w takich warunkach, zawód nauczyciela nie cieszy się specjalnym poważaniem i jest tak nisko wyceniany ekonomicznie.

Ośmielę się zasugerować, że ratunkiem dla profesji, a nie jedynie szminkowaniem trupa, może być wyłącznie niezgoda na dalsze firmowanie świetlicy, a raczej zgoda na dywersyfikację targetu i realną specjalizację kadr – jest logiczne, że około 20% podmiotu edukacji, oczekujące czegoś więcej niż dziennej przechowalni i gotowe wziąć na siebie stosowną część odpowiedzialności za swoje wykształcenie, ma prawo oczekiwać, że będzie ich uczyć te 20% nauczycieli, których kompetencje nie ograniczają się do bycia przyjaznym. Jest to sugestia niepopularna, niewygodna dla większości zainteresowanych, nie jest też na ogół rozpatrywana w dyskusji nad kondycją naszej profesji, a mogłaby przynajmniej oszczędzić nam hamletyzowania. Nie boję się przyznać, że z założenia miałaby prowadzić do kształcenia elit przez elitę. Jeśli ktoś uważa, że to niesprawiedliwe, to niech przestanie narzekać na poziom nauczania, albo kwotę wynagrodzenia – obecnie, wszyscy uczniowie „sprawiedliwie” uczą się tego samego, niemal w ten sam sposób, niezależnie od potrzeb, a wszyscy uczący „sprawiedliwie” otrzymują tę samą jałmużnę. Gdyby wyznawcy takiej „sprawiedliwości” społecznej wyzbyli się ideologicznych uprzedzeń, zauważyliby, że po dopuszczeniu myśli o niesterowanej motywacji i ciekawości, o możliwości istnienia różnic intelektualnych oraz o uwolnieniu się od dyktatu jedynej drogi prowadzącej do dyplomu, dla pozostałych 80% niewiele by się zmieniło. Na uwolnieniu od przymusu spędzania kolejnych pięciu czy sześciu lat w nudnej świetlicy i zwolnieniu ich pracodawców od wymogu sprawdzania ich dyplomów, ta większość mogłaby tylko skorzystać. A świetlicowych opiekunów również by nie zabrakło.

Oczywiście, wbrew twierdzeniom domorosłych teoretyków „niewidzialnej ręki wolnego rynku”, do zaistnienia takiego cudu nie wystarczy przekazanie edukacji merytorycznej w ręce prywatne – to doprowadziłoby jedynie do zastąpienia kiepskiej świetlicy bezpłatnej, jej luksusowym odpowiednikiem dla płacących i wymagających oraz byłoby drogą ekonomicznego awansu dla ambitniejszych opiekunów, którym relatywnie niewielkie podwyżki (jak dotąd, sektor prywatny w szkolnictwie nie oferuje swoim pracownikom dużo więcej, za dużo większy wkład pracy) rekompensowałyby spełnianie nowobogackich fanaberii. Niezależnie od zaspokojenia potrzeb niektórych podmiotów (każdy powinien mieć możliwość wyboru tego, czego od oświaty oczekuje), presja na rozwój intelektualny, a co za tym idzie, zapotrzebowanie na określony typ nauczyciela, byłyby w takim modelu nadal zdecydowanie zbyt małe, a czynnik ekonomiczny powodowałby jedynie pogłębianie się i tak katastrofalnego rozwarstwienia społecznego. Obydwie te tendencje można zaobserwować nawet przy tak niewielkim udziale szkół prywatnych w rynku oświatowym, z jakim mamy do czynienia obecnie – prym merytoryczny wciąż wiodą szkoły publiczne, o ugruntowanej pozycji. Jak prędko takie szkoły znalazłyby się w kręgu zainteresowań inwestorów prywatnych lub przerodziły się w pracownicze spółki, trudno określić, bo w naszym kraju nie ma tradycji takich placówek i raczej ciężko oczekiwać, by celem młodego polskiego kapitalizmu nie było szybkie odzyskanie nakładów. Założenie, że celem nadrzędnym jest uzyskanie możliwie najlepszych wyników edukacyjnych, nieprędko dałoby się pogodzić z dopieszczaniem klienta, a wiadomo, choćby z obserwacji podmiotów niepodlegających rzeczywistej rynkowej presji, że schlebianie jego uśrednionym gustom prowadzi do… świetlicy.

A gdyby tak na początek zdjąć takim szkołom (i wszystkim pozostałym chętnym) kajdanki centralnego sterowania, poluzować gorsety podstaw programowych i pozwolić dyrektorom decydować o uposażeniu pracowników w zdecydowanie większym zakresie i szerszej rozpiętości płacowych widełek? Ewentualny sukces takiego posunięcia mógłby otworzyć drogę do ich dalszej ewolucji, nie wyłączając przekształceń własnościowych. Zatrudnienie w takich szkołach z pewnością przyniosłoby realny awans materialny nauczycieli, dawało cel ich profesjonalnemu rozwojowi, a tym samym wymusiłoby wyższy poziom kształcenia do zawodu. Jest szansa, że takie rozwiązanie promowałoby nie tylko gotowość do spędzania w szkole czasu z uczniem (lub bez niego), ale przede wszystkim wykorzystanie go ku intelektualnej korzyści tego ostatniego.

Nie widzę innego sposobu na odzyskanie wiarygodności i należnego profesjonalistom prestiżu. Z kolei egalitarne, nienachalne, niezepsute populizmem i neutralne światopoglądowo państwo mogłoby w pełni zasłużenie cieszyć się mianem mecenasa edukacji i czerpać zyski z rosnącego potencjału swoich odbudowywanych elit – on wbrew pozorom jest dochodowy. Jako mam nadzieję normalny, jeszcze wolny, jakoś tam wykształcony człowiek, tego bym sobie życzył, ale naiwny nie jestem. Ilu normalnych, wolnych i wykształconych nauczycieli jest na to gotowych?

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.

 

Komentarze (4)
This comment was minimized by the moderator on the site
Wiadomości o ruchach górotwórczych, mejozie i mitozie, itd. nie są uznawane za zbędne, tylko za arbitralnie młodym i myślącym uczniom narzucone, podczas gdy tę wiedzę, gdy zajdzie taka potrzeba, mogą sobie ściągnąć z Internetu w parę sekund. Jest...
Wiadomości o ruchach górotwórczych, mejozie i mitozie, itd. nie są uznawane za zbędne, tylko za arbitralnie młodym i myślącym uczniom narzucone, podczas gdy tę wiedzę, gdy zajdzie taka potrzeba, mogą sobie ściągnąć z Internetu w parę sekund. Jest tak dlatego że to są wiadomości, a nie umiejętności. Np. gdy planują wycieczkę geologiczną i chcą wiedzieć co to jest 'jura', 'kreda' czy 'kelowej' to sobie to wszystko w trimiga wyguglują na smartfonie, gdy będą zwiedzać Warszawę też nie muszą wiedzieć jaka jest wysokość Pałacu Kultury i Nauki, bo sobie to wyguglują. Nauczyciel geografii niepotrzebny (Zygmunt Bauman zauważył kiedyś że o ile Fukuyama pomylił się i przedwcześnie obwieścił światu koniec historii, a tyle geografia jako przedmiot straciła rację bytu, zresztą z biologią w szkole jest podobnie). Uczniów trzeba wyposażać w narzędzia do samodzielnej eksploracji wiedzy, nacisk położony być powinien na te 3J, które jeszcze jako minister edukacji postulował prof. Mirosław Handke: język ojczysty, język obcy, język matematyki. Nauczyć kogoś myśleć i rozumieć to trudna sztuka, nie dokona tego ani nauczyciel dyktator dzierżymorda ani nauczyciel papierowy tygrys, bo póki co jedynie w takie dwie role wciska nas system. No i chyba innymi słowy tylko wypowiedziałem to samo co autor: nauczyciel to nie usługodawca, a szkoła to nie jest wolny rynek.
More
Jan
This comment was minimized by the moderator on the site
Jak się zdaje, nie tylko nie rozumie pan różnicy między wiedzą np. o mejozie i mitozie, a dopełniającą jakąkolwiek wiedzę, czy umiejętność informacją, w rodzaju wysokości wspomnianego budynku, ale także niewłaściwie odczytał pan dyskutowany...
Jak się zdaje, nie tylko nie rozumie pan różnicy między wiedzą np. o mejozie i mitozie, a dopełniającą jakąkolwiek wiedzę, czy umiejętność informacją, w rodzaju wysokości wspomnianego budynku, ale także niewłaściwie odczytał pan dyskutowany akapit. A wydawało mi się, że wyrażnie napisałem, że domagając się takiej wiedzy, umiejętności i informacji (to jest nierozerwalny tercet, czy to się niektórym podoba, czy nie), nauczyciele dają dziś dowód naiwności, oderwania od rzeczywistości i niezrozumienia swojej roli.
Nie zmienia to faktu, że o ile wyguglanie wysokości PK rzeczywiście jest sensownym zachowaniem, o tyle wycieczka "geologiczna" w ciemno, z Wikipedią w tle, pozostawi w umyśle ucznia dokładnie to samo, z czym na wycieczkę poszedł (żeby nie było - takie wycieczki mogą być bardzo pożyteczne). Cały pański wywód, z którego większą częścią i ogólną wymową się zgadzam, jest argumentem za tezą, że większości niepotrzebna jest szkoła i wiedza, a jedynie udająca ją świetlica. Wydaje się, że dla większości ludzi zajmujących się dziś oświatą, różnica między tymi bytami jest zupełnie abstrakcyjna - nie pojmują, że próba ich łączenia musi skończyć się tak, jak to obserwujemy: powstaniem wiekszej świetlicy.
Niestety, nie wszystkich da się uczyć myśleć i rozumieć, a zwłaszcza wbrew ich woli i mentalnosci. Dla nich zawsze każdy dowolny przekaz będzie arbitralny i niepraktyczny, a tymczasem, myślenie i rozumienie rzadko ma jedynie wymiar praktyczny, a wiedza (a przynajmniej jej chwilowy stan) ma często charakter arbitralny.
More
Robert Raczyński
This comment was minimized by the moderator on the site
Obawiam się, że poluzowanie wymagań i widełek płacowych w znaczącej części doprowadziłoby do sytuacji, w której krewni-i-znajomi zarabialiby dobrze, ucząc czegokolwiek. Z jednej strony określenie wymaganej do opanowania wiedzy powoduje naukę "pod...
Obawiam się, że poluzowanie wymagań i widełek płacowych w znaczącej części doprowadziłoby do sytuacji, w której krewni-i-znajomi zarabialiby dobrze, ucząc czegokolwiek. Z jednej strony określenie wymaganej do opanowania wiedzy powoduje naukę "pod egzamin", z drugiej strony jak bez tego ocenić i porównać jakość edukacji? Jeżeli w patlogicznej dzielnicy szkoła/nauczyciel sprawi, że absolwenci nie skończą w więzieniu czy "pod budką z piwem" a pójdą do pracy i będą normalnie żyli, to jest to ogromny sukces. Może nawet większy od stada laureatów olimpiad. Tylko jakim wskaźnikiem to wyrazić?
More
Artur
This comment was minimized by the moderator on the site
Kluczowym założeniem proponowanego, bardzo ogólnie tu naszkicowanego rozwiązania jest "niezgoda na dalsze firmowanie świetlicy", więc z definicji nie dotyczyłoby "patologicznych dzielnic" (które to określenie jest przeogromnym i mylącym...
Kluczowym założeniem proponowanego, bardzo ogólnie tu naszkicowanego rozwiązania jest "niezgoda na dalsze firmowanie świetlicy", więc z definicji nie dotyczyłoby "patologicznych dzielnic" (które to określenie jest przeogromnym i mylącym uproszczeniem). Pod pojęciem "rezygnacji ze świetlicy" nie kryje się ani pejoratyw, ani pogarda, a jedynie uwolnienie inicjatyw o większych aspiracjach, niż te powszechnie obserwowane - siłą rzeczy dotyczy to ludzi, dla których "normalne życie" nie ogranicza się do niekończenia w więzieniu, bo tak rozumiany sukces jest dziś osiągalny na ogólnie akceptowanych warunkach i nie wymaga na ogół angażowania działań stricte merytorycznych i nauczycielskich.
Poluzowanie MEiN-owskiej kontroli i rezygnacja z niespójnych i przeładowanych podstaw programowych nie oznacza bezhołowia i braku planu - taka placówka musiałaby o swoje cele edukacyjne zadbać sama, lub skorzystać z wielu "gotowców", spełniających wymagania jej podmiotu. Nie sądzę, by szkoła "znajomych Królika" lub ucząca czegokolwiek, bez uwzględnienia potrzeb targetu, zdołałaby utrzymać zakładane standardy dłużej niż semestr. Jakość edukacji z kolei nie jest pochodną egzaminów - mam wielu uczniów, którzy w systemie matury-bzdury nudzą się i męczą, a olimpiady też ich nie kręcą. Polem do popisu dla takich szkół (elitarnych w najlepszym tego słowa znaczeniu), byłoby zagospodarowanie potencjału takich właśnie ludzi.
Kwestią nieakceptowalną dla przeciwników takich rozwiązań jest ich... oczywista niedoskonałość i niesprawiedliwość. Tacy ludzie nie akceptują faktu, że w żadnym przejawie ludzkiej aktywności nie ma miejsca na doskonałość - systemy idealne nie istnieją, a sprawiedliwość jest stanowczo zbyt często utożsamiana z równaniem w dół. Istnieje za to kilka inicjatyw, które są efektywne, choć żadnymi doskonałościami nie są. Kształceni w nich ludzie mogą nie odnieść sukcesu, mogą nie zdobyć Nobla, mogą narzekać na nadmiar pracy, lubić lub nie swoich nauczycieli, zostać potraktowani niesprawiedliwie przez takie czy inne okoliczności, ale z pewnością uczą się myśleć i rozumieć. Szybko uczą się, że nie są pępkiem Wszechświata, że nie ma nic za darmo, że sukces to ogrom pracy i konkurencja niewykluczająca współpracy, że wiedza i własne zainteresowania mają wartość, że są ludzie o podobnych aspiracjach i tacy, którzy mogą ich w nich wspierać. W tym sensie są lepiej przygotowani do życia, niż całe stada owej praktyki się domagające w świetlicy od życia tak odległej jak to tylko możliwe. Dlaczego taka oświata ma dotyczyć promila zainteresowanych, a nie 15-20 %? Przecież w każdej szkole dałoby się z takich jednostek zmontować klasę. Z całą pewnością znaleźliby się także nauczyciele gotowi udźwignąć takie wyzwanie, a nie zajmować się sprawozdawczością z fikcji.
More
Robert Raczyński
Nie ma tu jeszcze żadnych komentarzy
Skomentuj
Piszesz jako gość
×
Suggested Locations
Wpisz tekst z poniższego obrazka. Nie jest wyraźny?

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

A potem oburzenie harnasiów i halyn jak ktoś stwierdza że Polacy to debile. Wiecie że za granicą nie...
Anna napisał/a komentarz do Nauczyciele jako problem społeczny
Pani Sylwia ma marne pojęcie o pracy nauczycieli w świetlicy szkolnej...Miałam okazję, przez krótki ...
Sylwia napisał/a komentarz do Nauczyciele jako problem społeczny
Proszę wyjaśnić, w jaki sposób nauczyciel wspomagający przygotowuje się do zajęć. Przecie on po pros...
Taaa, a premier, z wielkim hałasem, przed kamerami otwiera "największą w Europie fabrykę amunicji". ...
Gdyby jeszcze Ministerstwo Edukacji chciało inwestować w takie rozwiązania, które z pewnością przyda...
Justyna napisał/a komentarz do Nauczyciele jako problem społeczny
... i co to za określenie "świetliczanka" :( To jest nauczyciel z takimi samymi kwalifikacjami jak P...
Justyna napisał/a komentarz do Nauczyciele jako problem społeczny
Całkowicie się z Panią nie zgadzam, że nauczyciel WSPÓŁORGANIZUJĄCY nie przygotowuje się do zajęć! Ł...
Eleonora napisał/a komentarz do Nauczyciele jako problem społeczny
Poniosły emocje tego dyrektora i nie ma prawa wygadywać takich bzdur: (cyt) "trwają w niekoniecznie ...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie