23 września zaliczyłem epizod w programie telewizji śniadaniowej „Dzień dobry TVN”. Posadzono mnie na kanapie obok Lesława Dzika, młodego influencera edukacyjnego, autora świeżo wydanego książkowego poradnika dla uczniów „Szkolne life hacki”. W założeniu mieliśmy przez 13 minut rozmawiać z prowadzącymi o polskiej szkole i możliwościach jej zmiany na lepsze. Najwyraźniej liczba okazała się pechowa, bo przyjęta z góry przez dziennikarzy teza, zobrazowana napisem na ekranie „Absurdy w polskich szkołach”, skutecznie wykluczyła możliwość konstruktywnej dyskusji. Najlepiej wyszło to, co wyjść musiało, czyli zapowiedziane na początku „lokowanie produktu”, niezależnie od tego, czy był nim mój sąsiad z kanapy, czy może jego książka. Nie żałuję tego młodemu autorowi, który okazał się sympatycznym i rzeczowym rozmówcą, także w kuluarach, najwyraźniej pełnym wiary w swoją misję. Z mojego punktu widzenia jednak program był niewypałem.
Nie da się zaprzeczyć istnieniu w polskiej szkole rozmaitych absurdów. Uważam jednak, że to określenie jest mocno nadużywane. Z ogromną dezynwolturą stosuje się je w odniesieniu do wielu zjawisk i problemów, które tylko wydają się oczywiste i łatwe do rozwiązania, choć wcale takie nie są. Nic dziwnego więc, że rozmowa w studiu nie doprowadziła do konstruktywnych wniosków. Ponieważ jednak nie chciałbym uznać poświęconego czasu za stracony, postanowiłem zaprezentować zgromadzoną przy tej okazji kolekcję modnych dzisiaj pomysłów na zmiany w polskiej szkole. Wiele z nich pojawiło się w poprzedzającej program rozmowie z redaktorem prowadzącym oraz w „Postulatach dzieciaków, żeby chętniej chodziły do szkoły”, rozdanych nam już w trakcie emisji. Na omówienie większości z nich na antenie oczywiście nie starczyło czasu. I choć strata to niewielka, bo w dużej mierze były to pobożne życzenia, które świetnie prezentują się w teorii, a dużo gorzej w praktyce, postanowiłem pokazać je tutaj w świetle realiów, ku pożytkowi tych wszystkich, którzy w przyszłości chcieliby podjąć w mediach tematykę szkolną w sposób nieco bardziej rzeczowy.
Aby dzieci chciały chodzić do szkoły należy skrócić lekcje, …
Postulat godny poparcia, szczególnie jeśli odnieść go do liczby lekcji, a nie długości trwania pojedynczych zajęć. Grubo ponad trzydzieści godzin tygodniowo, jakie polska szkoła funduje nastolatkom, to naprawdę dużo. Nie zmieni się to jednak, dopóki będziemy starali się zaspokoić wszystkie potrzeby deklarowane przez specjalistów tradycyjnych dyscyplin akademickich, równocześnie mierząc się z wyzwaniami społecznymi głównie poprzez dodawanie kolejnych lekcji, np. edukacji zdrowotnej czy obywatelskiej.
Osobnym problemem jest potencjalnie negatywna reakcja opinii publicznej na zmniejszenie wymiaru zajęć. „Ogłupianie narodu” byłoby w takiej sytuacji zarzutem najłagodniejszym, więc żaden decydent polityczny na to nie pójdzie. Realną alternatywą mogłoby być zastąpienie części lekcji obowiązkowych zajęciami do wyboru, ale to z kolei wymagałoby gruntownej przebudowy podstawy programowej, planu nauczania, organizacji pracy w szkole i… ludzkich przyzwyczajeń. No a poza tym dodatkowych funduszy, co w przedbiegach eliminuje taki pomysł z rozmowy o szkole publicznej.
…wydłużyć przerwy, …
Są kraje, gdzie w środku dnia szkolnego jest godzinna przerwa obiadowa. W „Postulatach dzieciaków” pojawiło się nieco mniej ambitne oczekiwanie przerw po prostu trochę dłuższych niż obecnie, żeby „dało się odpocząć”. To sensowne życzenie, co mogę potwierdzić na podstawie doświadczeń z STO na Bemowie. W klasach 1-6 „od zawsze” mamy codziennie taką godzinną przerwę, a w klasach starszych – dwa razy w tygodniu; na dokładkę wszystkie pozostałe przerwy trwają po piętnaście minut. To nie tylko okazja do odpoczynku, ale również kontaktów społecznych. Jednak coś za coś – ten dodatkowy czas powoduje… przedłużenie dnia szkolnego, co nie wszystkim się podoba. Ponadto przerwowy luksus kosztuje, bo w polskiej szkole uczniowie muszą przecież bez – nomen omen – przerwy znajdować się pod nadzorem nauczycieli, a więcej godzin nadzoru, to potrzeba większych funduszy. Skądinąd zdroworozsądkowy postulat nie ma zatem większej szansy realizacji, chyba że w jakiejś kolejnej reformie ktoś słusznie uzna przestrzeń i czas na kontakty społeczne za równie ważne, co lekcje spędzone przez uczniów na nauce.
…zaczynać zajęcia szkolne później
Prowadzący program stwierdził, że ogromnym problemem polskiej szkoły są lekcje zaczynające się o 7.15. W istocie, zdarza się to, gdy budynek jest zbyt ciasny albo brakuje nauczycieli, ale na pewno nie na skalę masową. Często słychać jednak, że nawet uświęcona tradycją godzina 8. jest stanowczo zbyt wczesna dla młodego organizmu, którego mózg o tej porze – jak dosadnie wyraził się Lesław Dzik – nie żyje. To popularna teza, podobno podparta naukowymi świadectwami. Mnie trochę dziwi, bo biologicznie jesteśmy organizmami dziennymi, od tysiącleci aktywnymi między wschodem i zachodem słońca. Być może jednak dwa wieki sztucznego oświetlenia coś namieszały, a może uczyniły to dwie dekady kontaktów społecznych przez Internet, które, jak wiadomo, najlepiej wychodzą w nocy, poza zasięgiem rodzicielskiej kontroli. Przyjmijmy więc za dobrą monetę, że bliżej południa nauka jest bardziej efektywna, niż o godzinie 8. Szkopuł w tym, że rodzice często zaczynają pracę z samego rana, więc ich małe dzieci już o tak wczesnej porze muszą trafić pod skrzydła nauczycieli. Prościej wygląda sprawa ze starszymi, choć znalazłoby się zapewne niemało pracujących rodziców, chętnych upewnić się, że progenitura poszła do szkoły, a nie przedłużyła sobie leżakowania w łóżku.
W najbardziej optymistycznej wersji, gdyby zajęcia szkolne zaczynały się o godzinie 10, kiedy młody mózg już śmiga, nawet przy krótkich przerwach kończyłyby się nie wcześniej niż około 17. Moje doświadczenia z gimnazjalistami i licealistami wskazują jednoznacznie, że większość nastolatków woli jednak wcześniej zacząć i wcześniej skończyć, nie oglądając się na efektywność pracy swojego mózgu, ale raczej na możliwość wykorzystania całego popołudnia wg własnego pomysłu, często zresztą na… dodatkową naukę poza szkołą. Jak by zatem nie patrzeć, wymiar godzin, długość przerw i pora rozpoczynania zajęć są niczym naczynia połączone i jako realne rozwiązanie pozostaje tylko zmniejszenie liczby lekcji w ogóle, na co, jako się rzekło wcześniej, nikt raczej nie pójdzie.
Statuty szkolne to źródło bezprawia
Taki właśnie komunikat wybrzmiał w wypowiedzi prowadzącego program i doskonale oddaje powszechnie panującą opinię. Za tą z kolei idzie przeświadczenie, że wystarczy ograniczyć zawartość statutów do spraw jasno zdefiniowanych w prawie oświatowym, a wszystko ulegnie zmianie na lepsze. Niestety, kluczowe jest tu słowo „jasno”. Prawo oświatowe jest nader mętne, przepisy porozrzucane po wielu różnych dokumentach, a rzesza kilkudziesięciu tysięcy dyrektorów i setek tysięcy nauczycieli często porusza się w tym po omacku, pozbawiona realnego wsparcia prawnego, szczególnie gdy życie przynosi nowe wyzwania, jakim ostatnio stało się uzależnienie młodych ludzi od smartfonów. Ponadto, statuty placówek są najczęściej produktem rękodzieła, bo na pomoc prawną przy ich formułowaniu nie ma funduszy, a nawet jeśli są, to sami prawnicy nie są zgodni w kwestii proponowanych zapisów. Przerobiliśmy to ostatnio w STO na Bemowie, dwa lata z rzędu nowelizując statut szkoły podstawowej, korzystając z usług dwóch różnych kancelarii. W jednym podejściu zasugerowano nam jak bardziej drobiazgowe kodyfikowanie różnych sytuacji, bazując na doświadczeniach ze sposobu rozstrzygania spraw konfliktowych w kuratoriach. W drugim, dla odmiany, pojawiła się sugestia, że statut jest zbyt rozbudowany i niepotrzebnie reguluje wiele spraw, które powinny być rozstrzygane po prostu na bazie zwyczaju, dobrej woli i zaufania. Niestety, tych ostatnich cech w społecznościach szkolnych już nie ma, więc statuty będą je zastępować, zawsze ku czyjemuś niezadowoleniu.
Problem złych statutów można by częściowo przynajmniej rozwiązać, dokonując ich przeglądu, przy wsparciu kuratoriów, które mogłyby w ten sposób wejść w obiecywaną rolę wspierającą, zamiast kontrolno-represyjnej. Tyle że wymagałoby to zaangażowania całej rzeszy prawników, na co po pierwsze, drugie i trzecie nie ma pieniędzy. Alternatywą mogłoby być opublikowanie przez MEN statutu wzorcowego, z możliwością dokonywania w nim modyfikacji. To byłaby jednak operacja dość ryzykowna, bo grożąca zarzutem godzenia w autonomię szkół. No więc mamy to co mamy, a jedyną drogą poprawy sytuacji jest lokalne zaskarżanie przez zainteresowanych wadliwych statutowych zapisów.
Tutaj dygresja. Lekcję, że w atmosferze ogólnej nieufności, a przy braku wsparcia prawnego dla placówek oświatowych, może być tylko gorzej, przerabiamy na bieżąco przy okazji tak zwanych Standardów Ochrony Małoletnich. Państwo mogło odegrać rolę moderującą, bowiem oficjalnie obiecano publikację wytycznych opracowanych pod egidą Ministerstwa Sprawiedliwości. Miały one ujrzeć światło dzienne w połowie lutego, pół roku przed obowiązującym terminem opracowania takich dokumentów w placówkach. Ostatecznie pojawiły się tuż przed wakacjami, kiedy wszyscy mieli już własne wersje, najczęściej wzorowane na publikowanych w sieci gotowcach, zazwyczaj wzbogacone o zapisy stanowiące wyraz usprawiedliwionej skądinąd ignorancji prawnej, a równocześnie lęków swoich lokalnych twórców. Wyłania się z nich obraz niekompetentnej, potencjalnie wręcz przestępczej grupy niebezpiecznych dla dzieci dorosłych, zwanych dla niepoznaki nauczycielami. Teraz mamy koniec września i krzyk w mediach, że zapisy w Standardach krążą w oparach absurdu. Oczywiście nikt nie jest winny i trwa wielkie narodowe czekanie, aż sytuacja się uklepie.
Pisząc w tym miejscu o Standardach Ochrony Małoletnich wykroczyłem poza temat, chciałem jednak pokazać na jaskrawym przykładzie, że nie uzdrowi się sytuacji ze statutami, bo wynika ona – wbrew powszechnemu przekonaniu – w mniejszym stopniu ze złej woli i niekompetencji pracowników szkół, a w większej, ze sposobu kształtowania i wprowadzania w życie prawa, w którym brakuje zdolności oceny długofalowych skutków społecznych danej regulacji. Niestety, błędy w tym zakresie są w szkołach szczególnie boleśnie odczuwalne.
Oceny szkolne są złe, bo motywacja ucznia powinna być wewnętrzna
Najkrócej mówiąc, powinna być, ale nie jest. Psychologia uczenia się jest bardzo złożoną dziedziną. Jej odkrycia doskonale stosują się do jednostkowych przypadków, daleko trudniej jednak do masowej edukacji. Z tego, że ludzie najszybciej uczą się wtedy, kiedy chcą wcale nie wynika, że można na tym oprzeć całą organizację nauczania tego, czego w myśl zapisów prawnych nauczyć się powinni. A już kardynalnym błędem jest założenie istnienia w wieku szkolnym samoświadomości, skutecznie od wewnątrz kierującej postępowaniem młodego człowieka. Dlatego wiara w sens zastąpienia ocen cyfrowych opisowymi jest przejawem ogromnego optymizmu. W STO na Bemowie od trzech lat nie ustalamy na co dzień ocen w klasach 4-6 z większości przedmiotów. Nie mamy jednak odwagi, by odejść od bieżącego oceniania w zakresie dla edukacji fundamentalnym – nauce języka polskiego, matematyki i języka obcego, bo tu systematyczność nauki i sekwencja zdobywanej wiedzy wymaga – w świetle naszych doświadczeń – regularnej informacji zwrotnej. Tam gdzie ocen nie ma, wiedza jest bardziej przypadkowa.
Prawo oświatowe nie narzuca wiele, jeśli chodzi o ocenianie – obowiązkiem jest tylko ustalenie oceny rocznej z każdego przedmiotu. To, że cyferki trzymają się w szkołach świetnie, nie zależy zatem od regulacji prawnych, ale od tradycji i wygody obcowania ze znanym. Może jednak także z użyteczności tego rozwiązania?
W szkole należy uczyć rzeczy przydatnych w życiu
Powszechny krzyk o uczeniu w szkole rzeczy niepotrzebnych ma dość luźny związek z rzeczywistością. W istocie, żeby myśleć, trzeba mieć o czym, czyli posiadać jakąś bazę wiedzy, zarówno ogólnej, jak szczegółowej. Mózg ludzki nie jest procesorem, który będzie świetnie funkcjonował na bazie informacji uzyskiwanych na bieżąco ze smartfona. Jest procesorem połączonym z pamięcią, a zatem musi być ćwiczony nie tylko w przetwarzaniu danych, ale również w ich gromadzeniu.
Kolega-bloger, Robert Raczyński, którego publikacje na blogu „Eduopticum” niezwykle cenię, napisał tak:
Po pierwsze – nawet to, co zapominamy, bierze udział w tworzeniu struktury wiedzy i umysłu.
Po drugie – są szkoły nastawione na wiedzę praktyczną, ale edukacja ogólna z założenia taka nie jest. Nie twierdzę, że obecny model jest dobry, ale na pewno nie jest zły z powodu zbyt niepraktycznej wiedzy.
Po trzecie – jak uśrednić „rzeczy przydatne w życiu” dla całej populacji uczących się?! Co dziś modne, jutro może okazać się niepraktyczne.
Od siebie dodam, że wszyscy amatorzy ściśle utylitarnej nauki powinni terminować u rzemieślników, zyskując praktyczną i przydatną wiedzę w zakresie wybranej przez siebie specjalności. Taki model edukacji był rozpowszechniony w średniowieczu. Wtedy jednak powstały uniwersytety, bo okazało się, oczywiście stopniowo, że wiedza ogólna ma wartość nieporównywalnie większą. To właśnie upowszechnienie i wydłużenie czasu kształcenia ogólnego stało się niezwykle ważnym czynnikiem rozwoju cywilizacyjnego, wliczając w to niewątpliwe w swoim czasie zasługi szkoły pruskiej. Obecna tęsknota za nauką bardziej utylitarną jest tylko wyrazem przeciążenia nadmiarem informacji, swoistą reakcją obronną. Należy temu świadomie przeciwdziałać, więc także poddać weryfikacji obecny model kształcenia ogólnego, ale przecież chyba nie z zamiarem powrotu do średniowiecza?!
30% problemów edukacji leży w systemie, 70% w samej szkole
Jak zrozumiałem, „w szkole” ma oznaczać, że zależy od ludzi, którzy ją tworzą, w domyśle nauczycieli i kadry zarządzającej. Osobiście nie zaryzykowałbym określenia jakichkolwiek proporcji. Zwrócę jednak uwagę, że system kształtuje ludzi, może wzmacniać ich sprawczość lub ją dusić. W polskiej szkole mamy zdecydowanie do czynienia z tym drugim, więc proszę się nie dziwić, że ludzie wybierają ostrożny pragmatyzm, a nie odważne nowatorstwo. Przekonali się po wielokroć, że tak jest bezpieczniej. W podanej powyżej proporcji brakuje jednak na pewno niezwykle ważnego elementu, którym są rodzice. Mają oni dzisiaj ogromny wpływ na funkcjonowanie placówek oświatowych. Dobry czy zły? Odpowiem dyplomatycznie – szkoła jest taka, jak społeczeństwo. Jeśli nie jesteśmy z niej zadowoleni, co nam to mówi o społeczeństwie?!
Polska szkoła powinna wzorować się na fińskiej, o wysokiej jakość edukacji i przyjaznej dla uczniów
Podstawą tego co uważamy za sukces fińskiej szkoły jest ogromne zaufanie społeczne. Polityczny konsensus wobec systemu edukacji, ograniczona liczba wytycznych programowych, pozostawiająca swobodę nauczycielom, oraz niemal całkowita nieobecność rodziców w życiu szkoły, odróżniają ją w sposób zasadniczy od tego, co mamy w Polsce. Jeśli dodać bardzo dobre warunki lokalowe i materialne – wynikające z zamożności społeczeństwa, a także jego wiejskiego charakteru, widać wyraźnie, że naśladownictwo możemy włożyć między bajki. Lepiej chyba poszukać mocnych stron na własnym podwórku i zainwestować w ich rozwój. Tym bardziej, że Finowie mają także swoje kłopoty, do których zalicza się stały zjazd w wynikach kolejnych badań PISA. Na tym polu rezultaty polskich uczniów wypadają całkiem nieźle. Nie jest to idealny sposób wartościowania systemu edukacyjnego, ale nie jest tajemnicą, że Finowie mocno przejmują się swoją tendencją zniżkową.
***
Wymienione wyżej postulaty, a to tylko wierzchołek góry lodowej, adresowane są w domyśle do nauczycieli, bo to oni, ze wszystkimi swoimi słabościami, stanowią twarz systemu edukacji. Tymczasem nie jest to jedyny ważny adresat. Nauczyciele lepiej lub gorzej wykonują usługę, którą zamawia państwo, na warunkach, które państwo określa. Należy zatem wywierać presję na rządzących, na swoich przedstawicieli w parlamencie, samorządach lokalnych, na tych wszystkich, którzy decydują o prawie i o sposobach wydatkowania pieniędzy. Nie sztuką jest formułowanie postulatów, ale poszukiwanie metod ich realizacji. Ponieważ jednak nawet tak specyficzną i wymagającą mądrości sferą życia, jak edukacja, rządzą dzisiaj politycy, a nimi sondaże, to chociaż zmiana polskiej szkoły na lepsze jest możliwa, w obecnych realiach społecznych wydaje się mało prawdopodobna.
W powyższym artykule najczęściej mowa była o pieniądzach i zaufaniu. To ostatnie jest odrębną, specyficzną walutą. Bez odbudowy zaufania społecznego polska szkoła nie stanie się lepsza, nawet jeśli zainwestujemy w nią pieniądze równie wielkie, jak w zbrojenia.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze