Czy dyrektorzy (szkół) potrafią się ze sobą dogadać?

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, artykuł nie będzie dotyczył kadry kierowniczej oświaty, choć obok rozlicznych analiz zdalnego nauczania, pod kątem zachowania, postaw i opinii nauczycieli oraz rodziców, bardzo brakuje tego samego w odniesieniu do dyrektorów. Podejrzewam, że albo są oni automatycznie – choć niesłusznie – wrzucani do jednego worka z nauczycielami, albo zaniedbywani, jako że – poza nielicznymi – nieczęsto zabierają głos publicznie, preferując zasadę „Tisze jediesz, dalsze budiesz”.

Tytułowe pytanie, zaczerpnięte z zakończenia wpisu Dariusza Chętkowskiego w BelferBlogu pt. „Od września chaos w szkołach”, skłoniło mnie do ponownego zastanowienia się nad perspektywą rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego. Pomimo pełni wakacji, bo te, niestety, szybko się skończą.

W swoim artykule kolega po blogu zakomunikował m.in., że „MEN szykuje przepisy, które pozwolą od września prowadzić lekcje w budynku szkolnym w warunkach zagrożenia epidemicznego” i zasugerował, że „o wszystkim w ostateczności będzie decydował dyrektor szkoły”. Nie wiem, czy to wiadomości z pewnego źródła, czy spekulacje, ale oba stwierdzenia wydają mi się bardzo prawdopodobne.

Pierwsze zupełnie nie dziwi, dziwne byłoby raczej, gdyby takiego wariantu w żaden sposób nie przygotowywano, mimo optymistycznych (i stanowczych) zapowiedzi premiera odnośnie powrotu do nauczania stacjonarnego. Drugie… też mnie nie dziwi. W świetle doświadczeń ostatnich kilku miesięcy, to subiektywnie bardzo skuteczna strategia MEN, pozwalająca zrzucić z siebie odpowiedzialność, a zarazem zachować możliwość wypięcia piersi do orderów.

Dariusz Chętkowski nie wskazuje cudownego remedium, ale sugeruje dogadywanie się dyrektorów, np. w regionach, aby podejmować identyczne decyzje, co zmniejszyłoby nieco ciężar indywidualnej odpowiedzialności. Pomysł mądry, acz moim zdaniem nierealny – dyrektorzy są chyba jeszcze bardziej amorficzną grupą niż nauczyciele. Od biedy mogę sobie wyobrazić wspólną decyzję szefów placówek podlegających jednemu samorządowi lokalnemu, ale i to raczej na życzenie tego samorządu. Zgodne działanie na większym obszarze wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne.

Przyjmijmy więc, że każdy dyrektor będzie musiał wziąć ciężar odpowiedzialności na siebie. Nawet jeśli przekonsultuje decyzję ze wszystkimi świętymi, to odpowiadać będzie sam. A przecież znaków zapytania jest całe mnóstwo! Oto ich wybór, z konieczności bardzo niepełny, bo wyciągnięty ad hoc z głowy jednego tylko dyrektora, Jarosława Pytlaka.

Tak się ostatnio złożyło, że spotkałem się z niemłodym już, ale wciąż praktykującym w szpitalu lekarzem anestezjologiem. Na powitanie uścisnęliśmy sobie ręce, co skłoniło mnie do zapytania, jak jego zdaniem ma się to do konieczności zachowania zalecanych zasad higieny. Spojrzał na mnie z odcieniem politowania i wytłumaczył łagodnie, żebym nie dał się zwariować. Stwierdził, że pandemia jest niezwykle wygodna dla wielu polityków i ludzi biznesu na całym świecie, a niemal powszechny lockdown posłużył wszystkiemu, tylko nie rzeczywistemu interesowi poszczególnych społeczeństw. Dalej padł zestaw argumentów, których większość Czytelnik zapewne gdzieś już widział lub słyszał. Powszechne przejście na płatności kartami bankowymi, to tłuste prowizje dla banków. Kilka miliardów szczepionek, niech będzie, że tylko po 10 dolarów za sztukę, to kilkadziesiąt miliardów dolarów przychodu dla międzynarodowych korporacji. Co roku, bo nawet najwięksi optymiści nie zakładają, że koronawirus będzie mniej zmienny od wirusa grypy. Zalęknione społeczeństwo, to społeczeństwo idealne z punktu widzenia polityków – nikt tak nie kocha władzy, jak wyborca, który się boi. Zalęknieni ludzie skłonni są oddać całą swoją wolność za poczucie bezpieczeństwa – Chińczycy od dawna planowali wprowadzenie elektronicznej kontroli obywateli swojego państwa – dzięki psychozie pandemii uczynili to w kilka miesięcy zamiast kilku lat. Oprogramowanie śledzące – oczywiście wyłącznie w celu zapobiegania zakażeniom – zaczęły propagować władze innych państw, w tym Polski. I tak dalej. Od siebie dorzuciłem w rozmowie, że również Chińczycy rozgościli się na dobre w Hongkongu, trzydzieści lat przed traktatowym terminem, bo świat za bardzo zajęty był pandemią, by protestować…

Przyznam uczciwie, że nie wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony nie chce mi się wierzyć w jakiś międzynarodowy spisek, z drugiej od miesięcy obserwuję działania niby-przeciwepidemiczne naszego rządu, których ni w ząb nie rozumiem. Przemycanie przedziwnych regulacji prawnych w tzw. tarczach antykryzysowych. Wprowadzanie najpierw reżimu sanitarnego, potem wycofywanie się z niego, w zakresie nie trzymającym żadnej logiki (najświeższy przykład podam za chwilę). Zapowiadanie przez ministra zdrowia trzy miesiące temu, że tradycyjnych wyborów nie da się zorganizować przez co najmniej dwa lata, i namawianie dzisiaj starych ludzi do głosowania, które ma być obarczone ryzykiem zdrowotnym mniejszym niż wejście do sklepu. Trudno nie mieć wrażenia, że coś jest mocno nie w porządku.

Proszę mnie dobrze zrozumieć – ja cały czas mam jakieś zaufanie do autorytetów medycznych głoszących, że pandemia jest realnym zagrożeniem. Mam jednak równocześnie potężny dysonans poznawczy, zestawiając to nie tylko z działaniami naszych władz, ale także powszechnym luzowaniem ograniczeń na całym niemal świecie. Mimo że koronawirus, wg doniesień WHO, rozpowszechnia się w sposób lawinowy. I z tym dysonansem mam podejmować decyzję?!

Bardzo dobrze słychać rodziców, którzy chcą powrotu dzieci do szkoły. Dużo mniej hałasu robią ci, którzy nadal się boją – o swoje dzieci, siebie, schorowanych domowników. Mniej ich słychać, ale w mojej szkole przez ostatni miesiąc roku szkolnego przychodziło zaledwie około 20% uczniów klas 1-3. Pozostałych rodzice woleli zatrzymać w domach. Jakąkolwiek decyzję podejmę we wrześniu, będzie ona miała swoich zwolenników i przeciwników. Wśród nauczycieli zresztą też, choć nauczanie zdalne tak im dopiekło, że chyba większość wolałaby wrócić do klas szkolnych niż przed ekrany komputerów, nawet za cenę zdrowotnego ryzyka.

Dotąd to były spekulacje, ale dyrektor ma też na głowie konkrety. Na przykład, aktualny zestaw zaleceń sanitarnych. Jak raz właśnie wprowadzono nowy dla przedszkoli – 16 metrów kwadratowych dla maksymalnie piątki dzieci, a potem dla każdego następnego dwa metry kwadratowe dodatkowej powierzchni w sali, przy zajęciach trwających do pięciu godzin, a dwa i pół metra, jeśli przedszkolaki przebywają w tym pomieszczeniu dłużej. Dotąd było luźniej – po prostu cztery metry kwadratowe na głowę.

Przepisy nie są do myślenia, ale jeżeli mam się nimi kierować podejmując decyzję o powrocie (lub nie) uczniów do szkolnych ławek, to niech mi ktoś wytłumaczy, co zmieniło się we właściwościach koronawirusa, że nagle bezpieczne stało się większe zagęszczenie?! Dlaczego w szóstej godzinie dodatkowe pół metra kwadratowego na głowę zwiększa bezpieczeństwo?! Tym bardziej, że zachowanie dystansu między dziećmi w ogóle jest fikcją, co wiemy już od końca maja. To naprawdę nie trzyma się logiki.

Myślę dalej. Zakładając, że norma wprowadzona teraz dla przedszkoli będzie od września obowiązywała w szkole, w STO na Bemowie w przeciętnej sali lekcyjnej zmieści się 14 uczniów. Klasy są 18-osobowe. Czyżby przyszło losować, kto w danym dniu nie może przyjść do szkoły? Wygląda na absurd, ale jaką mamy alternatywę?

Załóżmy jednak, że jakieś wyjście się znajdzie i będę mógł zarządzić wymarzony powrót do ławek szkolnych. W miarę możliwości zachowamy reżim sanitarny i przy odrobinie szczęścia będziemy uczyć się długo i szczęśliwie. Natomiast przy odrobinie pecha… U kogoś w szkole zostanie wykryte zakażenie koronawirusem, nawet bez objawów. Trafimy na kwarantannę. Może nie wszyscy, ale większość, bo przeszło 400 uczniów i ich 50 nauczycieli nie będzie uczyć się w skrupulatnie utrzymywanym podziale na izolowane grupy. Nie da się. Szkołę zdezynfekujemy, zamkniemy i…? Czy przejdziemy płynnie na zdalne nauczanie? Czy nauczyciel na kwarantannie będzie na zwolnieniu, czy będzie mógł pracować (nawet zakładając optymistycznie, że nie rozwiną się u niego objawy COVID-19)?

Już widzę siebie, jak próbuję to ogarnąć, otoczony rzeszą życzliwych doradców, wiedzących mnie więcej tyle samo co ja, tylko wolnych od odpowiedzialności.

Pod artykułem Dariusza Chętkowskiego znajduje się trochę komentarzy. Oto fragment jednego z nich: „Dlatego też MEN postępuje słusznie przygotowując odpowiednie przepisy, które, powinny być obligatoryjne dla wszystkich szkół. Dyrektorzy, którzy nie zadecydują o nauce stacjonarnej w najszerszym możliwym zakresie, powinni zrezygnować z pełnionych funkcji, ze względu na brak predyspozycji organizacyjnych.”

Taaaa…, to jest bardzo dobre wyjście z sytuacji! „Brak predyspozycji organizacyjnych”. Jakie proste! Co prawda po 30. latach prowadzenia szkoły trochę niezręcznie będzie mi użyć tego argumentu, ale jeśli cała odpowiedzialność za podjęcie decyzji o powrocie do stacjonarnej nauki w warunkach pandemii ma spaść na mnie, to propozycja anonimowego komentatora brzmi naprawdę atrakcyjnie.

Na szczęście 12 lipca zostanie wybrany Prezydent RP i wszystkie zmartwienia spadną nam z głowy, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mam nadzieję, że także koronawirusy pozytywnie zareagują na to radosne wydarzenie. Na polityków raczej nie liczę.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.