Edukacyjna kwadratura koła

Fot. Fotolia.com - zmodyfikowany

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Przede wszystkim muszę uprzedzić, że to, co najważniejsze, będzie dalej. Najpierw zrelacjonuję swój udział w debacie #3TEZY O EDUKACJI, zorganizowanej 20 maja br. przez Fundację Szkoła Liderów, która ugruntowała moje przemyślenia w kwestii tytułowej kwadratury koła.

W debacie wziął udział wiceminister Maciej Kopeć z MEN, w ostatniej chwili zastępując awizowaną wcześniej minister Annę Zalewską. Drugim uczestnikiem był Jerzy Lackowski, pedagog, publicysta, a w przeszłości wieloletni małopolski kurator oświaty. Mnie przypadła rola trzeciego dyskutanta, a jako dyrektor szkoły reprezentowałem praktykę pedagogiczną.

Nie da się ukryć, że zaproszenie bardzo mnie ucieszyło. Raz, z racji znalezienia się w gronie, bądź co bądź, ekspertów mających publicznie dyskutować o przyszłości polskiej edukacji. Dwa, z powodu perspektywy spotkania oko w oko z samą panią minister, co rodziło nadzieję uchylenia przynajmniej rąbka tajemnicy, póki co otaczającej reformatorskie zamierzenia ekipy „dobrej zmiany w edukacji”. Niestety, szefowej MEN ostatecznie nie było, a co do „oka w oko” z wiceministrem, kilka słów napiszę nieco dalej.

Zainteresowani przebiegiem debaty mogą zapoznać się z nagraniami filmowymi fragmentów, dostępnymi pod adresem http://www.szkola-liderow.pl/3tezy-o-edukacji-2/. Poniżej rekapituluję tylko w telegraficznym skrócie swoje stanowisko wobec każdej z dyskutowanych tez.

W polskich szkołach powinien obowiązywać jednolity program nauczania.

Jest to koncepcja absolutnie niezgodna z poglądami, jakie dominują we współczesnej pedagogice. Po wielu latach udało się (jako tako) upowszechnić świadomość, że każde dziecko jest inne, każde ma swoje możliwości i potrzeby, i każde powinno być traktowane indywidualnie. Więcej ludzi dostrzega też obecnie pedagogiczny sens i potrzebę rozwijania poczucia autonomii nauczyciela. Wprowadzenie jednego programu nauczania, niewolniczo realizowanego we wszystkich szkołach, to już nawet nie pojedynczy krok, ale cały marsz wstecz, w stronę dawno przeterminowanego modelu edukacji.

Odejście od systemu oceniania testowego przyczyni się do lepszego rozwoju kompetencji uczniów na wszystkich poziomach nauczania.

Pomysł jest interesujący, bo polska szkoła całkowicie skoncentrowała się na wąskim zakresie kompetencji, które umożliwiają uczniowi osiągnięcie sukcesu na egzaminie. Niestety, ta pożądana w gruncie rzeczy zmiana wymaga uprzedniego udzielenia odpowiedzi na pytanie, co w zamian. Zbyt wielką rangę nadano egzaminom w polskiej oświacie, by można było ot, tak – wycofać się z nich. Dobrym ruchem będzie, moim zdaniem, zniesienie sprawdzianu po szkole podstawowej, ale w kwestii pozostałych egzaminów potrzeba jednak ewolucji, a nie rewolucji. I dobrze przemyślanych rozwiązań.

System szkolny powinien wrócić do czteroletniego liceum.

Pomysł do przyjęcia, pod warunkiem wprowadzenia w tym celu dodatkowego roku nauki. Natomiast jeżeli wydłużenie edukacji licealnej miałoby odbyć się – jak się spekuluje – kosztem skrócenia nauki w szkole podstawowej albo likwidacji gimnazjów i przywrócenia ośmioklasowej podstawówki, to należy stanowczo protestować. Każde rozwiązanie, które w efekcie doprowadzi do skrócenia powszechnej edukacji, jest nie do zaakceptowania. Abstrahując nawet od samego czasu nauki, koszty społeczne dowolnej zmiany struktury systemu oświaty będą ogromne, a zmiana głęboka, nie poprzedzona sumiennymi przygotowaniami i pilotażem, grozi dodatkowo wieloletnią zapaścią organizacyjną i programową. Warto też wziąć pod uwagę, że nie wszyscy uczniowie trafiają do liceów, a ponadto samo przedłużenie edukacji licealnej nie przywróci jej dawnego waloru intelektualnego. Przy obecnej formule matury zamiast dwuipółrocznego kursu przygotowawczego zyskamy kurs o rok dłuższy, bez większej zmiany jakościowej w samym kształceniu. Jeżeli w ogóle trzeba wprowadzić jakąś zmianę (bo trzyletnie liceum jest rzeczywiście pomysłem niezbyt udanym), to najmniej niszczące byłoby dodanie roku w gimnazjum, zaś skrócenie nauki w liceum do lat dwóch.

Tyle na temat mojego stanowiska, które swoim sceptycznym podejściem do postawionych tez, choć niekoniecznie już w szczegółach, zbliżone było do poglądów zaprezentowanych przez Jerzego Lackowskiego. Jeśli chodzi o pana wiceministra, okazał on w swoich wystąpieniach ogromną zręczność, bowiem wykorzystując cały otrzymany przydział czasu i często-gęsto powołując się na wyniki badań naukowych, zdołał nie powiedzieć niczego, co mogłoby stanowić wiążącą deklarację. W kwestii ujednolicenia programu nauczania wyraził przekonanie, że istnieje taka potrzeba, ale należy poczekać na efekty pracy nad nową podstawą programową, a w ogóle to nikt nie chce całkowicie ubezwłasnowolnić nauczycieli. Egzaminy w swojej obecnej formie wpływają na ograniczenie kształcenia wielu ważnych kompetencji i trzeba coś z tym zrobić. A powrót do czteroletniego liceum, to wyjście naprzeciw oczywistej potrzebie, bo szkoła trzyletnia się nie sprawdza. Wszystko to wiedzieliśmy już wcześniej z publicznych wypowiedzi szefowej resortu. Niestety, w moim odczuciu pan wiceminister nie dostarczył jakichś przekonywujących argumentów, że zmiany w edukacji powinny pójść właśnie w tym kierunku.

Dla mnie osobiście największym efektem udziału w debacie było umocnienie się w przekonaniu, że w skali całego państwa rozpatrywanie pojedynczych problemów oświaty po prostu nie ma sensu. Trudno mówić, na przykład, o koncepcji egzaminów w oderwaniu od struktury systemu, ale i odwrotnie – nie sposób analizować możliwych skutków przywrócenia czteroletniego liceum bez refleksji nad kształtem egzaminu maturalnego. Żeby stworzyć listę tylko najważniejszych pytań i problemów dotyczących edukacji, trzeba by sformułować co najmniej kilkadziesiąt tez, a rozważając je cały czas brać pod uwagę wzajemne relacje proponowanych rozwiązań. Programy szkolne, podręczniki, mierzenie jakości placówek oświatowych, ocenianie osiągnięć uczniów, czas pracy nauczycieli, ich wynagrodzenia, miejsce w systemie dla dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych, prawa i obowiązki rodziców, wprowadzanie nowych technologii, bezpieczeństwo, finansowanie – to tylko pierwsze z brzegu przykłady tematów, z których każdy daje się rozwinąć w co najmniej kilka tez, równie ważkich jak te, które omawiane były podczas debaty. A nie wspomniałem jeszcze o podstawowym pytaniu, kogo chcemy wykształcić i wychować w polskiej szkole, choć przecież odpowiedź na nie ma fundamentalne znaczenie dla wszelkich innych rozważań.

Na domiar złego wszystko wskazuje, że praktycznie żadna propozycja, w jakiejkolwiek dziedzinie, nie ma szansy na środowiskowy consensus. Każda znajdzie zwolenników i przeciwników, zarówno wśród osób z tytułami naukowymi, jak szeregowych nauczycieli i dyrektorów szkół. Przerabialiśmy to już w kwestii sześciolatków. Misja pchnięcia rodzimej edukacji na tory rozwoju jawi się więc jako kwadratura koła, czyli problem po prostu nierozwiązywalny.

Chwilowo całe środowisko oświatowe zastygło w oczekiwaniu na 27 czerwca, kiedy pani minister ma ogłosić swój program zmian. Mało kto czeka z ciekawością, bardziej adekwatnym słowem jest obawa. Wystarczająco dużo padło niepokojących zapowiedzi. Osobiście czuję wręcz lekkie przerażenie. Żadna trwająca zaledwie trzy miesiące publiczna debata, z założenia – wg słów szefowej MEN – mająca na celu jedynie poruszenie i omówienie najważniejszych problemów nurtujących środowisko, nie ma prawa przynieść rezultatów, które w ciągu kolejnego miesiąca dałyby się przełożyć na nową, spójną wizję całego systemu edukacji. Jest to po prosu niemożliwe. Ale przecież „dobra zmiana” nastąpić musi – politycy partii rządzącej nie zrezygnują z tego zamierzenia, zarówno dlatego, by nie narazić się na zarzut niespełnienia deklaracji złożonych wobec swojego elektoratu, jak z racji świadomości, że czego nie zrobią w pierwszej części kadencji, prawdopodobnie nie zrobią już nigdy.

Sądzę zatem, że usłyszymy zapowiedź szybkich i bardzo konkretnych zmian, które wycinkowo przemeblują oświatową scenę w sferach wybranych przez władze, ważnych z punktu widzenia modelowania i zarządzania narodową edukacją, jak struktura systemu, programy nauczania, czy finansowanie, albo istotnych ze względów ideologicznych lub propagandowych (bezpieczeństwo, patriotyzm itp.). Pozostaje tylko cień nadziei, że wprowadzone zmiany zostawią przestrzeń dla pewnej autonomii szkół i poszczególnych nauczycieli. Bo edukacyjna kwadratura koła, w przeciwieństwie do tej matematycznej, prawdopodobnie ma jednak rozwiązanie. Kryje się ono w decentralizacji i pozostawieniu pola dla ludzkiej inwencji, w granicach prawnych delikatnie i rozważnie zarysowanych przez mądrych (!) i myślących perspektywicznie (!) polityków.

Takie tam science-fiction…

Postscriptum: Ktoś mógłby powiedzieć uspokajająco, że w epoce internetu nie da się wszystkich uczniów, nauczycieli i rodziców wtłoczyć w jeden schemat. Naiwne to myślenie. Od kilku lat próbuję w swojej publicystyce zwrócić uwagę, że w życiu społecznym, w tym także w edukacji, dzięki nowoczesnym technologiom powstały potężne narzędzia oddziaływania i biurokratycznej kontroli. One już są, gotowe do wykorzystania w sposób, jaki zaplanują rządzący.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.