Samorządowa szkoła cyfrowa, czyli jaka?

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Jak długo można pytać, co jest potrzebne, żeby zbudować most? Jak długo można rozmawiać na temat fundamentów budowanego domu? Jak długo można dywagować nad oczywistymi faktami, że dom musi mieć okna, drzwi, klamki, podłogi, dach, ogrzewanie, elektryczność? Jak długo można się zastanawiać nad rzeczami oczywistymi?fot. Fotolia.com

Okazuje się, że można bardzo długo. Wystarczy wziąć udział w kolejnej konferencji na temat cyfrowej szkoły, modelu i standardów, żeby się przekonać, że ciągle przekonujemy się nawzajem, że nie ma odwrotu od szkoły cyfrowej. Jest potrzebna, niezbędna. Potrzebujemy tyle a tyle Mb dostępu do sieci, potrzebujemy tyle a tyle pieniędzy, tyle a tyle komputerów, tyle a tyle tablic i tabletów, tyle a tyle szkoleń i jeszcze więcej szkoleń. Tyle już się udało zrobić, tyle szkół wyposażyliśmy w infrastrukturę, tyle tablic kupiono, tyle wizualizerów, tyle uwagi poświęcono jakości wyposażenia. Slajd za slajdem. Liczby zinformatyzowanych (czytaj wyposażonych w sprzęt i platformy edukacyjne) szkół mieszają się z cyframi kosztów oraz środków nowej perspektywy. No i konstatacja, z którą niewielu chce dyskutować: potrzebujemy cyfrowych nauczycieli dla cyfrowych uczniów. Czy rzeczywiście? Kim jest cyfrowy nauczyciel? Kim jest cyfrowy uczeń?

Michał Boni w kwietniu 2012 ogłaszając nowy start dla e-administracji powiedział, że rozwojowy potencjał Polski jest w niewielkim stopniu wzmacniany procesami cyfryzacji, gdyż ciągle dominuje prymat spojrzenia technicznego nad szerszym, w którym zmiany technologiczne są narzędziami głębszych przeobrażeń i funkcji. Natomiast to z kolei wynika z ciągłego niedoceniania wagi cywilizacyjnego przełomu. Być może w efekcie tej diagnozy właśnie, a być może jako akt rozpaczy, że nic się nie dzieje, pojawił się projekt „Cyfrowa szkoła”. Zbudujmy cyfrową szkołę. Wyposażeni w pojęcia cyfrowych tubylców i cyfrowych imigrantów ogłosiliśmy koniec z analogiem. Cyfro naprzód. Dość z brakiem cyfrowości. Zcyfryzuj się, albo giń.

Odnieśmy się jeszcze raz do diagnozy Boniego. Dominuje prymat spojrzenia technicznego i brak dogłębnego zrozumienia cywilizacyjnego przełomu. Proszę, niech mi ktoś wskaże rządową strategię przemiany polskiej szkoły i uczelni, zakotwiczonej w dogłębnym zrozumieniu cywilizacyjnego przełomu, z której wyłania się projekt „Cyfrowa szkoła”? Gdzie jest jakiś ślad wyartukułowanej, zdokumentowanej, promowanej i głoszonej wizji oraz wynikającej z niej ścieżki dojścia do nowego paradygmatu edukacji? Z jakiej filozofii edukacji wynika pomysł na cyfrową szkołę? Co to jest cyfrowa szkoła? Czy rzeczywiście potrzebujemy cyfrowej szkoły? Zarzuciliśmy sieć cyfrowych pojęć na wszystko, co jest możliwe. Uginamy się pod wagą cyfrowych dokonań i coraz słabiej jest słyszalne pytanie, ale po co to wszystko? Przecież wiemy - pada jednoznaczna odpowiedź. Przecież wokół cyfrowa rzeczywistość. Przecież trzeba uatrakcyjniać, unowocześniać, iść za postępem, modernizować.

A ja ogłaszam swą ignorancję, że nie wiem, co to znaczy cyfrowa szkoła i cyfrowy nauczyciel, i cyfrowy uczeń. Nie znam takich. Wszyscy nauczyciele, jakich znam, a jest ich sporo, to ludzie z krwi i kości, z duszą i emocjami, z charakterem i czasami bez, z pasją lub bez, z ciekawością świata lub z wypaleniem do cna. Uczniów znam równie wielu, czterech poznałem dogłębnie we własnym domu. Zaręczam, że nie są cyfrowi, jak najbardziej cieleśni, jak najbardziej głodni nowych doświadczeń, głodni odkrywania świata i jego sensu, głodni bycia docenianym w ich mocnych i słabych stronach. Tak, używają technologii codziennie i inaczej niż ja, ale to nas w ogóle od siebie nie oddziela i nie wpycha w szuflady etykiet cyfrowo-analogowych.

Stawiam tezę, że nie jest nam potrzebna szkoła cyfrowa, bo nie o cyfryzację tutaj chodzi. Przymiotnik „cyfrowa” był dobry, żeby pobudzić do działania, żeby zwrócić uwagę na rozbieżność pomiędzy szkołą, a światem zewnętrznym. Jednak, jeśli zaczynamy się go kurczowo trzymać, to bardzo łatwo wpaść w pułapkę powierzchownego myślenia. Zaczynamy wierzyć w cudowną moc komputerów i technologii. Jeśli definiujemy szkołę z użyciem przymiotnika „cyfrowa” to łatwo możemy pobłądzić. Możemy stracić z oczu szkołę jako taką, dokonać bezwiednie przewartościowania - cyfra tak, analog nie. Nie jest nam potrzebna szkoła cyfrowa, natomiast jest nam potrzebna nowa szkoła, która będzie otwarta na świat zewnętrzny, będzie odzwierciedlała stan głębi technologicznej na zewnątrz, ale jej głównym zadaniem będzie dążenie do realizacji celów, jakie sobie stawia, z wykorzystaniem technologii, tam, gdzie jest to zasadne i bez technologii, tam, gdzie nie jest to potrzebne. Bez namysłu nad tymi celami, łatwo wpaść w pułapkę mylenia środków z celami. Technologia idealnie wręcz nadaje się do takiego pomieszania pojęć. Jej zewnętrzna wszechobecność, jej spektakularność, jej olbrzymi potencjał, ale i jej pozłacany blichtr reklamowanych gadżetów powoduje, że bez czujności zdrowego myślenia można wpaść w pułapkę owczego pędu do cyfro-technologizacji ponad wszystko.

Oczywiście nie chodzi o to, by ignorować technologię. Powinna zostać włączona w główny nurt oświaty, jednak będąc środkiem powinna wchodzić na scenę, gdy wiadomo, po co jej chcemy, dlaczego oraz jak jej będziemy używać, by realizować cele, jakie sobie stawiamy. Tutaj powinna się zawrzeć misja szkoły, tutaj powinny się zbiegać wszystkie pytania dlaczego, w jakim celu. Trudność polega na tym, że szkoła i edukacja znajdują się w ogniu krzyżowym różnych sprzecznych oczekiwań - rodziców, polityków, społeczeństwa tego lokalnego ale i globalnego, naukowców, biznesu. Wszyscy wiedzą dobrze, co służy szkole i jak ją uzdrowić, wszyscy podpowiadają nauczycielom, co trzeba, a czego nie należy. 18. Konferencja Miasta w Internecie zgromadziła wielu znakomitych gości, przedstawicieli samorządów, biznesu i…dwóch (sic!) zaproszonych dyrektorów, by zaświadczali o sukcesie cyfrowej szkoły. Przy czym ich sukces zaświadcza przede wszystkim o ich otwartości, innowacyjności i świadomości, co w szkole jest istotne, a nie o sukcesie projektu „Cyfrowa szkoła”. Ich szkoły dla mnie nie są przykładem szkół cyfrowych, tylko szkół odważnie podejmujących wyzwania, jakie niesie i uświadamia cyfrowa rewolucja. Obaj dyrektorzy podkreślali, że nie „jak”, ale „dlaczego” jest podstawą działań, jakie podjęli.

Najwyższy czas zrobić kolejny krok. Wyjdźmy poza twarde standardy i nie zaprzestawajmy szukać odpowiedzi na pytanie, czym jest dobra edukacja i w którą stronę szkoła powinna ewoluować, by była fascynującym miejscem pracy, nauki i rozwoju. Człowiek od zawsze miał większy problem z miękkimi aspektami rozwiązywanych problemów. Łatwiej przychodziło nam od zawsze dokonywać zmian struktur niż zmieniać swą mentalność. Rzeczywistość inscenizowana przez szkołę jest rzeczywistością posegmentowaną na specjalistyczne wycinki. Mamy specjalistów od nauczania oraz od wychowywania, od moralności i od religii. Bez problemu przychodzi nam walczyć o wolność rozdawania prezerwatyw na lekcjach wychowania do życia w rodzinie, a już trudniej domagać się mówienia o Miłości, bez bycia posądzonym o tani, podejrzany idealizm czy też naruszanie neutralności światopoglądowej. Jeśli głośno powiemy, że warunkiem bycia sobą jest zrozumienie siebie, akceptacja i wyjście poza siebie w imię miłości do drugiego człowieka, to może zabrzmieć jak prowokacja poruszania tematów prywatnych. No, chyba, że się dowiemy, że to powiedział Alfred Adler. No tak, psychiatra, twórca psychologii indywidualnej, może tak mówić. Szkoła natomiast niech się głównie zajmuje zmianami strukturalnymi. Jednakże, unikanie pytań o sens, to pływanie po powierzchni i uciekanie w nauczanie pod testy i robienie badań co jest lepsze, uczeń z komputerem w szkole, czy uczeń z komputerem w szkole i w domu.

Dla mnie osobiście podstawowym standardem, nad jakim należy się pochylić to standard podmiotowości. Zauważmy, że domagamy się, by personalizacja była wiodącą zasadą w edukacji. Jednak głównie rozumiemy ją jako uwzględnianie indywidualnych cech inteligencji, poświęcanie uczniom indywidualnego czasu na ich indywidualny rozwój. Natomiast podstawowym elementem personalizacji moim zdaniem jest podmiotowość ucznia i nauczyciela. Przede wszystkim chodzi o przekazywanie w ręce ucznia odpowiedzialności za swój własy rozwój tworząc takie warunki pracy i relacji z uczniem, gdzie staje się to naturalne, a nie deklaratywne.

Rzeczywista podmiotowość to wolność i odpowiedzialność i powinna być realizowana względem wszystkich podmiotów edukacji. Natomiast jeśli przyjrzymy się tylko ustawodowastwu oświatowemu, to przekonamy się, że dominuje w nim standard przedmiotowy. Szczegółowość zaleceń, wskazań, sugestii, rozliczeń, raportów, standardów wskazuje na niski poziom zaufania do nauczycieli, dyrektorów ale również i urzędników. Nakaz i kontrola to dwa ulubione narzędzia zapewniania jakości, dwa narzędzia standardu przedmiotowego. Nieuchronnie przekłada się to na relację uprzedmiotawianych nauczycieli do uczniów, których również poddaje się uprzedmiotawianiu. Uczniowie przychodzą do szkół i każdy wypisane ma w sercu i na czole „doceń mnie”, natomiast dominujący model przedmiotowego postrzegania rzeczywistości powoduje, że nauczyciele często odczytują ten napis "oceń mnie" i błędne koło się zamyka.

Podstawową wartością w personalizacji rozumianej w standardzie podmiotowości jest docenianie uczniów, docenianie ich talentów, zdolności, indywidualności, docenianie ich wysiłku, ich pracy nad pokonywaniem siebie. Nie względem kolegi z ławki, ale ze względu na siebie samego. Docenianie jest wsparciem. Docenianie jest zwracaniem uwagi na piękno, dobro, jest kierowaniem uwagi na to, co mogę, ale również na to, czego nie mogę - jest uczeniem akceptacji swoich ograniczeń. Docenianie to prawo do popelniania błędów, wręcz zachęcanie do ryzyka i popełniania błędów, bo nie ma innej drogi nauki. Błąd jest rewersem sukcesu. Błąd to informacja zwrotna, bez której nie można funkcjonować. Dziecko uczące się chodzić, przewracając się, balansując, ściągając na ziemię obrus, nie popełnia błędów, tylko daje szansę mózgowi przetwarzać dane, niezbędne do korygowania odruchów równowagi. To samo z uczeniem się mówienia, mózg przetwarza cały czas informację, generalizuje i wyciąga zasady, podejmuje próby i weryfikuje ich adekwatność do założonego celu. Nikt nie nazywa to błędami. Maluch dreptający odważnie i samodzielnie nie dostaje czwórki lub szóstki od mamy lub taty. Rodzice nie zapisują w kajecie - chodzenie po schodach - mierny. Zamiast tego cały czas dostarczają informacji zwrotnej wraz z docenianiem i dowartościowaniem. Ale do czasu, bo gdy Jaś pójdzie do szkoły, zacznie być przede wszystkim oceniany. Swą wartość zacznie kojarzyć z cyferkami w papierowym bądź elektronicznym dzienniku. I o dziwo, rodzice staną po tej samej stronie barykady, co szkoła. Oczekiwanie dobrych stopni, świadectwa z paskiem, wyróżnień stanie się chlebem powszednim, a nauka zadowalania dorosłych podstawowym elementem gry w szkołę.

Czy ten dylemat rozwiąże technologia? Nie rozwiąże. Dyskusja nie powinna się toczyć, co technologia może zdziałać, lecz kim jesteśmy w epoce przekazu cyfrowego. W moim rozumieniu cyfryzacja szkoły nie jest tym, czego szkoła potrzebuje najbardziej. Jest warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym i nie nadrzędnym. Tempo zmian, jakim podlega obecny świat - postęp technologiczny, zmiany kulturowo społeczne, to wszystko oczywiście powinno prowadzić w stronę rezygnacji z funkcji szkoły jako jedynego depozytariusza wiedzy i interpretatora sensów oraz powinno nas mobilizować do szukania nowej formuły edukacji. Jednak osobiście nie wierzę, że technologia, jako taka, zmieni szkołę w jej najgłębszej istocie. Bardzo wątpię, aby obecny model edukacji wyrażony w podstawach programowych, testocentryźmie, centralnym nadsterowaniu, transmisyjnym modelu przekazywania wiedzy miał być uratowany czy zmieniony przez cyfryzację.

Jeśli tak myślimy, to mylimy formę z treścią. Koncentrujemy się na ramie obrazu, zamiast na jego treści. To, tak jakby Słoneczniki Van Goga podziwiać za ramę, w której wisi. Jeśli tak myślimy, to jakbyśmy wierzyli, że wstawienie fortepianu do sali lekcyjnej uczyni z niej salę koncertową, że sztaluga i pędzel czynią artystę, a dłuto daje rzeźbiarza. Dominacja standardu przedmiotowego stoi w sprzeczności ze zmieniającym się społeczeństwem wiedzy, gdzie istotnym jest podmiotowe wzięcie odpowiedzialności za własny rozwój, odkrycie swojej ścieżki i jej realizacja. Jeśli nadal będziemy mówili przedmiotowo – tak róbcie, tak nauczajcie, tak cyfryzujcie, to wzmacniamy standard przedmiotowy – wykonawczy, bo tak mi sugerują i oczekują ode mnie. Nie będę się zastanawiał dlaczego, tylko wykonam, bo dyrektor zgodnie z prawem musi się rozliczyć i udokumentować, ile przeprowadziłem lekcji z użyciem technologii, ile przygotowałem scenariuszy, projektów, lekcji otwartych. Wszystko dokładnie wypisane, podkreślone, oprocentowane. Czarno na białym, tylko że między czarnym a białym jest cała gama szarości. Standard przedmiotowy jest potrzebny i każdy musi umieć również w nim się odnaleźć, jednak to podmiotowość stanowi o dojrzałości człowieka. Nie chodzi o to, jakich narzędzi będziemy używali, tylko jak je będziemy wykorzystywali. Czy będziemy pełnili przypisane nam role i widzieli stojące przed nami cele, tylko jako zadania zlecone nam przez świat zewnętrzny? Czy też będziemy widzieli świat, jako przestrzeń niezliczonych możliwości i miejsce realizacji własnych celów wynikających z własnych pasji i fascynacji? Technologia może nam wydatnie pomagać zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, ale nigdy nas nie zwolni od naszych własnych wyborów.

Notka o autorze: Marek Konieczniak jest pełnomocnikiem zarządu ds. innowacyjności firmy VULCAN.