Poszukiwany, poszukiwana... - z coraz gorszym skutkiem

fot. Adobe Stock

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Kończy się wrzesień i widać, że obecne braki kadrowe w oświacie nie są – jak uważa minister Czarnek – normalnym zjawiskiem sezonowym, ale nabrały charakteru chronicznego. Po prostu nauczycieli brakuje i to już nie tylko w wielkich miastach, ale również w mniejszych ośrodkach. Nadal oczywiście są miejsca, gdzie skromna, ale pewna pensja w placówce oświatowej jest w cenie i o posadę tam niełatwo, jednak tendencja rysuje się coraz wyraźniej. Jeśli nawet liczba wakatów w skali kraju sięga, póki co, zaledwie dziesięciu tysięcy, czyli drobnego ułamka ogółu zatrudnionych, a przeciętny wakat dotyczy tylko połowy etatu, oznacza to dziesiątki tysięcy klas, w których uczniowie nie mają nauczyciela.

Najczęściej pada na fizykę, ale braki dotyczą także informatyki, wychowania przedszkolnego, przedmiotów zawodowych, a po trosze właściwie niemal wszystkich specjalności. Skalę kryzysu łagodzi aktywność emerytów, którzy kontynuują pracę albo z własnej inicjatywy, albo – coraz częściej – na usilną prośbę i z litości dla znajomych dyrektorów. Ratunkiem jest też powszechne przydzielanie nadgodzin, przy czym nagminnie i skutecznie obchodzi się nawet zapisane w prawie ograniczenie dopuszczalnej ich liczby. Kuratoria taśmowo produkują zgody na zatrudnienie osób bez pełnych kwalifikacji. Coraz częściej liczy się już nie to, żeby mieć w przedszkolu czy szkole dobrego nauczyciela, ale po prostu jakiegoś. W zbożnej nadziei, że nie wygeneruje kłopotów.

Nie mam wątpliwości, że wymagania wobec nauczycieli, sposób kształtowania ich zarobków, skądinąd żenująco niskich w stosunku do wymaganych kwalifikacji, oraz warunki pracy są fatalnie pomyślane i wymagają całościowej reformy. Jednak propozycje, jakie przedstawił ostatnio związkom zawodowym minister Czarnek niczego w tej kwestii nie zmieniają. Nie tylko dlatego, że oparte są na oszustwie i manipulacji – przełożeniu pieniędzy z jednej systemowej kieszeni do drugiej, podwyższeniu pensji jedynie w stopniu odpowiadającym zwiększeniu tygodniowego wymiaru godzin, tudzież zastąpieniu mętnej kategorii wynagrodzenia średniego równie niejasną – wynagrodzenia przeciętnego. Nie tylko dlatego, że w praktyce dokładają biurokracji związanej z pomysłem tzw. dostępności nauczyciela w szkole, która ma wynosić 8 godzin tygodniowo na etat, rozliczane w okresie rocznym, przez co w czwórnasób wrócą tzw. godziny karciane, które w swoim czasie triumfalnie zlikwidowała minister Zalewska.

Nade wszystko z powodu dramatycznej zmiany sytuacji w samych placówkach.

Dla tych, którzy siedzą w środku prawdopodobnie nie napiszę niczego odkrywczego, ale chciałbym, żeby przeczytali ten artykuł rodzice obecnych i przyszłych uczniów, jeśli dziwią się lub zamierzają dziwić, dlaczego zorganizowana edukacja bardziej przypomina dzisiaj szalony bieg z przeszkodami, aniżeli radosną, a co najmniej spokojną aktywność, jakiej mogliby sobie życzyć dla swoich dzieci.

W mojej ocenie zjazd zaczął się jakieś 15 lat temu, ale żeby nie zanudzać Czytelnika wspomnieniami opiszę tylko zjawiska najnowsze, które w większości zawdzięczamy działaniom lub zaniechaniom ekipy „dobrej zmiany w edukacji”, choć po części także zmianom zachodzącym obecnie w społeczeństwie. Przedszkole i szkoła są bowiem nie tylko efektem radosnej twórczości ludzi kształtujących politykę oświatową, ale również obrazem środowiska społecznego, w którym funkcjonują. Ponieważ artykuł ma wyjaśnić, dlaczego żadna reforma czyniona ad hoc nie spowoduje napływu nowych kadr do placówek oświatowych, skoncentruję się na sprawach, które w taki czy inny sposób gaszą zapał do pracy z młodym pokoleniem.

Zacznijmy od poczucia sensu. Dawno, dawno temu, będzie już ze ćwierć wieku, jako młody dyrektor szkoły ułożyłem sobie kilka twierdzeń, które określiłem mianem zasad ekonomii pedagogicznej. Porządkowały one pewne prawidłowości, które dostrzegłem w początkowym okresie swojej pracy. Na przykład, zasada pierwsza głosiła: „Niezależnie od wysokości wynagrodzenia dobry nauczyciel pracuje dobrze, a zły nauczyciel pracuje źle”. W kontekście niniejszego artykułu szczególnie trafna wydaje mi się inna, opatrzona wówczas numerem trzy: „Jeśli praca nauczyciela jest mało prestiżowa i kiepsko opłacana, to powinna przynajmniej mieć sens. Pracować bez prestiżu, za nędzne pieniądze i w dodatku bez sensu, to dopiero jest życiowa katastrofa!”. Poczucie pedagogicznego sensu jakie wówczas było, takie było, ale teraz jego poziom szoruje po dnie albo wręcz puka od spodu. Z wielu powodów.

Myślę, że jeszcze nie do końca ogarniamy szkody, jakie uczyniła Anna Zalewska doprowadzając w krótkim czasie do likwidacji gimnazjów. Między innymi przekreśliła dorobek ogromnej grupy nauczycieli, którzy z tymi szkołami związali swoją karierę zawodową, i dyrektorów, którzy mozolnie budowali tożsamość takich placówek. Skłoniła do odejścia z zawodu wielu wartościowych ludzi, innych skazała na peregrynację do nowych typów szkół. Wyrzuciła na śmietnik historii ich dorobek oraz poczucie, że ta praca miała sens.

W tej samej reformie kryje się przyczyna obecnego niedoboru nauczycieli części przedmiotów, np. fizyki, chemii, geografii i biologii. Przywrócenie klas 7-8 w szkołach podstawowych spowodowało, że stali się oni niezbędni we wszystkich takich placówkach, ale skromny wymiar godzin spowodował, że w małych – a tych jest w Polsce najwięcej – odpowiedni specjalista może zazwyczaj liczyć jedynie na ułamek etatu. W szkole z jednym oddziałem każdej klasy fizyk i chemik mają po 4 lekcje w tygodniu, a biolog i geograf po 5. Przy dwóch oddziałach na poziomie (a to już zaczyna być spora placówka) liczby te rosną dwukrotnie, ale nawet wtedy dają zaledwie około pół etatu. Wykreowano w ten sposób pokaźną grupę nauczycieli-nomadów, objeżdżających w tygodniu 3-4, a nawet więcej placówek, aby uzbierać łącznie liczbę godzin odpowiadającą pełnemu zatrudnieniu. Pomijając już aspekt ekonomiczny takiej sytuacji (koszty dojazdów w zestawieniu ze skromnym, nauczycielskim wynagrodzeniem), można zapytać, jakie poczucie sensu swojej pracy można mieć wpadając do szkoły i wypadając, w ciągłym biegu do kolejnej? Jakie poczucie więzi i zakorzenienia, które akurat w pracy z młodymi ludźmi ma znaczenie? Prawidłowa odpowiedź brzmi: żadne. A podążając tym samym tropem spytajmy jeszcze, jakie poczucie sensu może mieć nauczyciel jednego ze wspomnianych przedmiotów, jeśli w ramach swojego etatu uczy czternaście klas po godzinie lub dwie w tygodniu?! Nawet jeśli czyni to w jednej tylko szkole. Circa trzystu albo czterystu uczniów, którym ma przekazać wiedzę, sprawdzić postępy, dostosować wymagania do indywidualnych potrzeb i diabli wiedzą, co jeszcze. Gdzie tu sens?! W świetle tego pomysł pana Czarnka, żeby bez zmiany organizacji pracy zwiększyć pensum dydaktyczne najpewniej pogorszy jeszcze sytuację, zniechęcając do zawodu kolejną grupę nauczycieli.

Swego czasu porównałem podstawę programową z roku 1998 z obecną. Ta aktualna jest ponad dziesięciokrotnie (!) bardziej obszerna. Zamiast haseł inspirujących do tworzenia własnych programów nauczania zawiera sążniste wykazy treści, nad którymi najłatwiej zapanować biorąc gotowiec towarzyszący podręcznikowi i „realizując go” linijka po linijce. W bonusie otrzymuje się pewność, że podstawa programowa została „zrealizowana”. Oczywiście części nauczycieli jest z tym wygodnie (szczególnie jeśli muszą obsłużyć kilka setek uczniów), ale równocześnie odarto ich zawód z elementów sztuki, która dla wielu innych była i jest źródłem jego sensu.

Kolejnym pojęciem kluczowym jest dezorientacja.

Żyjemy w okresie niesamowitego wzmożenia moralnego. Nagle okazuje się, że wiele spraw, zjawisk, zwyczajów, które do niedawna uważane były za normalne, stanowi przedmiot krytyki lub wręcz potępienia. Dotyczy to również sfery edukacji. Na cenzurowane trafiły prace domowe. Co raz częściej postuluje się rezygnację z oceniania. Wynik egzaminu ma być mniej ważny w szkole niż relacje – cokolwiek pod tym pojęciem rozumieć. Karierę w mediach i wśród licznego grona odbiorców robi książka, która wprost postuluje likwidację szkoły, jako instytucji szkodliwej. Z drugiej strony prace domowe wciąż pozostają elementem metodyki nauczania, oceny mają swój cel, wskazywany w pedagogicznej literaturze i przepisach, a wraz wynikami egzaminu stanowią podstawę rekrutacji do szkół ponadpodstawowych. Co do sensu istnienia szkół, to nawet stawiana w Polsce za wzór Finlandia nie planuje ich likwidacji. Na dokładkę większość rodziców oczekuje szkoły takiej jaką sami znają, tylko oczywiście pełnej szczęścia ich dzieci, a radykalnie nowatorski pedagog prędzej wyleci z pracy niż trafi na cokół lokalnego pomnika. Próba ogarnięcia tej sytuacji rozumem przyprawia tylko o ból głowy. A przecież są jeszcze kwestie ideowe – otwartość, tolerancja, nowoczesność z jednej strony, a cnoty niewieście, jako symbol nowego-starego, lansowane przez ministra Czarnka i jego współpracowników, z drugiej. Jakiekolwiek nauczyciel posiada poglądy, korzystając z nich na co dzień idzie na zderzenie czołowe z jakąś częścią otoczenia. Bierność w tej sytuacji jest wyborem naturalnym. Albo – no właśnie! – zmiana zawodu, na mniej skomplikowany intelektualnie, za to lepiej płatny.

Kolejny problem, z którym zmagają się na co dzień nauczyciele, jest kondycja psychiczna uczniów. Stany depresyjne, brak zainteresowania nauką, czasem nawet myśli samobójcze – te zjawiska stały się codziennością większości placówek oświatowych. A przecież jest jeszcze cała sfera specjalnych potrzeb edukacyjnych, za którymi idą opinie lub orzeczenia psychologiczno-pedagogiczne, czasem mające niewiele wspólnego z realnymi możliwościami szkoły. Pół biedy jeszcze w klasach najmłodszych, bowiem na pierwszym etapie edukacji nauczycielki mają wiele godzin zajęć w tygodniu ze swoją grupą podopiecznych, ale w klasach starszych specjalistom różnych przedmiotów często po prostu nie staje kompetencji, a jeszcze częściej czasu, żeby skutecznie wyjść naprzeciw mnożącym się problemom.

No i relacje z rodzicami uczniów. Tykająca bomba zegarowa w głowie każdego nauczyciela. Trudno oczekiwać, że w społeczeństwie, w którym wszyscy wszystkim w każdej chwili gotowi są skoczyć do gardła, relacje pomiędzy rodzicami i nauczycielami w szkole mogą być jakąś enklawą. Lista potencjalnych zaniechań ze strony nauczyciela, tudzież możliwych przypadków, w których niedostatecznie pochylił się on nad potrzebami ucznia, jest ogromna. Pretensje rodziców bywają uzasadnione, bywają też absurdalne. W każdym przypadku muszą być rozważone i wyjaśnione, ale pośpiech, w jakim wszyscy żyjemy, łatwość wydawania komunikatów, powierzchowność w ich odbiorze – to wszystko czyni z placówki oświatowej miejsce permanentnego starcia. Praca nauczyciela przypomina pod tym względem stąpanie po polu minowym, a to w sposób oczywisty czyni ją mniej atrakcyjną i pożądaną. I nawet trudno powiedzieć, ile pieniędzy musiałby dorzucić minister Czarnek, żeby rachunek zysków i strat wyszedł tutaj choćby na zero.

Odkryłem tylko wierzchołek góry lodowej problemów obciążających pracę nauczycieli. Nie usprawiedliwiam bynajmniej nieudaczników w tym zawodzie, których jest niemało. Nie zaprzeczam, że są nauczyciele posiadający dość zapału do pracy, umiejętności komunikacyjnych, zręczności w relacjach i empatii, którzy nawet w tych warunkach pracują z radością, satysfakcją, ku ogólnemu zadowoleniu. Gratuluję im, ich uczniom i rodzicom tych uczniów. Ale mówię o systemie, a o nim decyduje większość. Tworzą ją rzemieślnicy zawodu nauczyciela, którzy kiedyś go wybrali, a teraz mają pełne prawo zastanawiać się, czy skórka warta jest wyprawki. Sami pełni rozterek będą przestrzegać innych przed podjęciem pracy w przedszkolu lub szkole.

Bez mądrej, gruntownie przemyślanej reformy, problem będzie z każdym rokiem bardziej palący.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.