Uczelnie - edukacyjne podróbki?

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Kierunek zmian polskich uczelni jest znany – to poprawienie ich konkurencyjności, podnoszenie jakości badań i oferty skierowanej do studentów. Pytanie, jak to zrobić? Rozmowę z Edwinem Bendykiem, publicystą tygodnika „Polityka“ poprowadził Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” oraz Radia Gdańsk.Photo: sxc.hu

Leszek Szmidtke: Czy wiemy dokąd zmierzają polskie uczelnie?

Edwin Bendyk: Cele są wyznaczone. Pierwszym, bardzo ogólnym, jest poprawienie konkurencyjności polskiego szkolnictwa wyższego. W części naukowej chodzi o poprawienie jakości w sferze badań podstawowych oraz lepsze dopasowanie badań aplikacyjnych do potrzeb gospodarki. Kolejnym celem jest podniesienie jakości oferty dla studentów. Dotyczy to nie tylko Polaków, wśród których niż demograficzny jest coraz bardziej widoczny, ale także przyciągnięcie większej niż do tej pory liczby studentów z zagranicy. W każdym z wymienionych obszarów wchodzimy w konkurencję globalną, więc nasze uczelnie zostaną zbadane i umieszczone w rankingach.

L.S.: Polskie uczelnie od kilku lat są obecne w światowych rankingach, ale dwie czy trzy jednostki w czwartej setce nie są powodem do chwały. Tylko czy awans do trzeciej lub nawet drugiej setki ma jakiekolwiek znaczenie? No i po co nam zagraniczni studenci, poza tym, że zwiększą oni wpływy do budżetów uczelni?

E.B.: Zwiększenie konkurencyjności ma między innymi służyć zatrzymaniu naszych studentów. O nich starają się też zagraniczne uczelnie i coraz więcej osób korzysta z takich ofert. System boloński, mimo wielu wad, otworzył Europę przed naszymi studentami. Poza tym, wyjeżdżają zwykle najlepsi i często nie wracają do kraju. Z zagranicznymi studentami jest podobnie – zazwyczaj przyjeżdżają osoby ponadprzeciętne. One też mogą się później osiedlić w Polsce. Właśnie dlatego warto zwiększać liczbę studentów z innych krajów.

L.S.: Rankingi są odbiciem amerykańskiego spojrzenia na ideę uniwersytetu. Czy w Europie, a szczególnie w Polsce, oddają one rzeczywistą wartość uczelni?

E.B.: Rzeczywiście jest wiele różnic. Choćby wielkość: Harvard ma koło 20 tys. studentów, a Uniwersytet Warszawski ma ponad 50 tys. Na branych pod uwagę w światowych rankingach polskich uczelniach: Uniwersytecie Jagielońskim i Warszawskim są bardzo dobre wydziały i kierunki, ale „nikną” one na tle innych i całość wypada dość blado. Oczywiście, młody człowiek, decydując się na studia, wybiera konkretny kierunek i wiedząc, że na UW jest znakomita informatyka, to właśnie tam będzie starał się dostać. Rankingi nie są jedynym kryterium, ale nie można się na nie obrażać i ich lekceważyć. Odpowiadając na wcześniejsze pytanie – firma, która ma cały świat w swoim zasięgu, do szerszej współpracy wybierze raczej uczelnię z drugiej setki globalnego rankingu, niż z czwartej czy piątej.

L.S.: Czy relacja uczelni wyższych z gospodarką jest najistotniejszym elementem całego problemu?

E.B.: Uważam, że ciągle nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, po co w takim kraju jak Polska są uniwersytety? Chyba boimy się tego pytania. Edukacja była i jest nacechowana ideologicznie. Od samego początku, w sporej części krajów, system edukacyjny miał służyć wyrównywaniu szans. W Skandynawii nadal w ten sposób traktuje się edukację i na przykład w Finlandii ma ona prawie wyłącznie charakter publiczny, a wszystkie uniwersytety są państwowe. W innych krajach jest ona z kolei bardziej rynkowa. W Polsce, bojąc się rzeczowej dyskusji, zostawiliśmy edukację samej sobie i decyzję oddaliśmy rynkowi. Jednak brak świadomego wyboru ma swoje konsekwencje i zaczynamy zauważać, że jest to ślepa uliczka.

L.S.: Pozostawienie tego pytania bez odpowiedzi i czekanie na działanie ręki rynku powoduje, że szkolnictwo wyższe pełni funkcję usługową wobec gospodarki. Czy na pewno o to nam chodzi?

E.B.: Amerykańscy profesorowie mówią, że świadczą usługi studentom i to student decyduje o tym, co wybiera. Oczywiście, ponosi też konsekwencje swoich wyborów. Płacąc 200 tys. dolarów za naukę na Harvardzie wie, że otrzyma najlepsze możliwe wykształcenie. Później zazwyczaj ta inwestycja przynosi oczekiwane zyski. Jednak gdyby podejście tej uczelni miało znaczenie tylko rynkowe i liczyłby się tylko zysk, to po co na Harvardzie olbrzymia biblioteka? Po co cała misja szerzenia kultury, wiedzy, która ma przecież olbrzymie znaczenie? Jednym z fundamentów jest etos pracownika i etos całej uczelni. Tam nie ma ministerstwa szkolnictwa wyższego, a szkoły wyższe same nadają tytuły profesorskie swoim pracownikom. Czy taki system można przenieść do Polski?

L.S.: Póki co nadal bazujemy na niemieckim, humboldtowskim systemie akademickim…

E.B.: Obecnie próbujemy go rozmontować. Prywatna część szkolnictwa wyższego ma charakter rynkowy i bazuje na opłatach za studiowanie. Tyle tylko, że pieniądze wędrujące za studentem i brak rynkowej weryfikacji dyplomów przynoszą dość dziwny efekt. Z drugiej strony państwo (i nie jesteśmy w tym odosobnieni) stworzyło coś na wzór postfordowskich przedsiębiorstw, w których wszystko trzeba sparametryzować. W USA liczy się wartość, etos konkretnego profesora, a w Europie wskaźniki. Diagnoza nienajlepszego stanu europejskich uniwersytetów jest znana, ale mimo to brakuje odpowiedzi na pytanie, co z tym zrobić. Próby wprowadzania nowych regulacji, mających ograniczyć występujące patologie, równocześnie nakładają na system szkolnictwa nowe „pęta”: sprawozdawczości, opomiarowania, transparentności, na wzór tego, co funkcjonuje w firmach. Tyle, że w przedsiębiorstwach zaczyna się od tego odchodzić, gdyż taki wzorzec działania ogranicza kreatywność.

Moim zdaniem mamy do czynienia z kryzysem legitymizacji. W przeszłości uniwersytety były częścią pewnego ładu społecznego. Z jednej strony studia wiązały się ze zdobywaniem wiedzy, ale uczelnie były też pewnym punktem odniesienia, miejscem, w którym można było np. uzyskać ekspertyzę na dany temat. Niestety, obecnie szkoły wyższe tracą pozycję depozytariuszy wiedzy opartej na dążeniu do prawdy.

L.S.: Do tego należy dołożyć praktyczny zanik granic państwowych, wpływ internetu i coraz dynamiczniej rozwijającą się wirtualną gospodarkę.

E.B.: Internet potęguje transparentność, gdyż student z Polski bez problemu może porównać ofertę swojej uczelni z tym, co proponują na przykład amerykańskie uniwersytety. Z drugiej strony sieć zmieniła sposoby wytwarzania wiedzy, strukturę autorytetów. Istniejące eksperymenty open science są otwarte dla ludzi nie mających stopni naukowych. Linux jest kolejnym przykładem środowiska, gdzie nikt nie pyta o dyplomy uczelni. Cała kultura hakerska jest kontestacją panującego systemu zdobywania wykształcenia. Mamy już owoce tego procesu, np. Encyklopedia Britanica przegrała walkę z Wikipedią i upadła. Uniwersytety muszą się zmierzyć z nową przestrzenią powstawania i przekazywania wiedzy. Muszą zredefiniować swoje istnienie i na szczęście próbują to robić. Kilka lat temu Massachusetts Institute of Technology (MIT) zainicjował OpenCourseWare(OCW). Pojedynczy profesorowie dochodzą do wniosku, że mogą być jednoosobowymi szkołami lub nawet uniwersytetami. Dobrym przykładem jest Salman Khan, tworząc Akademię Khana czy też Sebastian Thrun – twórca samochodu Google, pracujący wcześniej w Uniwersytecie Stanforda, a obecne oferujący kursy w internecie. Na te zajęcia zapisało się ponad 130 tysięcy chętnych z całego świata. Ruch OCW przybiera na sile i uniwersytety jakoś muszą się w tych okolicznościach odnaleźć.

L.S.: W USA dyplom miał i nadal ma wartość rynkową. Jak w takim razie rynek reaguje na takie przewartościowanie?

E.B.: Dyplom nadal ma znaczenie w Stanach Zjednoczonych. Jednak maleje zwrot inwestycji edukacyjnych. Zrobiono badania zależności pensji oraz wykształcenia od lat 60. do 2010 roku. Początkowo relacje między różnymi poziomami wykształcenia a zarobkami były blisko siebie. Obecnie jedynie doktorat zapewnia sukces finansowy. W USA mówi się o bańce kredytu edukacyjnego wartości biliona dolarów. Coraz trudniej spłacić pożyczki zaciągnięte na finansowanie studiów. W Polsce tego problemu nie ma, za to są inne. List prezesa PZU Andrzeja Klesyka jest świadectwem frustracji pracodawców. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego odpowiada, że będąc największym pracodawcą w Warszawie sam doświadcza tych trudności, bo też zatrudnia ludzi. We wszystkich polskich metropoliach szkoły wyższe są największymi zakładami pracy. Mają olbrzymi, choć pośredni, wpływ na lokalną gospodarkę. Tak długo jak mieliśmy do czynienia z demograficzną nadwyżką, szkolnictwo wyższe funkcjonowało dobrze. Teraz to środowisko staje przed poważnym wyzwaniem i szuka sposobów uniknięcia perturbacji. Stąd min. konsolidacje uczelni, które i tak nie uchronią większości prywatnych uczelni przed upadkiem. Publiczne szkoły przetrwają, tym bardziej, że mogą liczyć na środki unijne.

L.S.: Nawet jeżeli z 460 istniejących uczelni zostanie połowa, to chyba nie będzie miało to tak dużego znaczenia, jak ucieczka najzdolniejszych studentów na zagraniczne uczelnie i bezpłatny dostęp do najlepszych światowych uniwersytetów jak Harvard, Stanford czy MIT, które utworzyły i cały czas poszerzają dostęp do specjalnych kursów online. Z czym zostaniemy?

E.B.: Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo nieliczne uczelnie opracowały długoterminowe strategie, w których autorzy zadali sobie trud odpowiedzenia na pytania dotyczące przyszłości. Jednym z rozwiązań jest powrót do sytuacji sprzed lat, tzn. pięć razy mniejszą liczbę studentów kształciła kadra niewiele mniejsza niż obecnie. Kadra taka mogłaby sobie pozwolić na robienie dobrych badań i kształcenie 400–500 tys. studentów. Wtedy zyskalibyśmy lepszą jakość pracy dydaktycznej i badawczej. Jednak powrót do modelu elitarnego jest mało prawdopodobny.

L.S.: Profesor Kleiber uważa, że jednym z najważniejszych osiągnięć polskiej transformacji było właśnie podniesienie udziału studentów w grupie młodych Polaków. Co więcej, powinniśmy, przy spełnieniu pewnych założeń, zwiększać ten odsetek nawet do 70–80%. Równocześnie należy, jego zdaniem, znacznie ograniczyć liczbę uczelni badawczych.

E.B.: W większości krajów nieliczne uczelnie prowadzą działalność badawczą. Dopiero silny ośrodek akademicki może podołać poważnej pracy badawczej.

L.S.: Czy uniwersytet nadal pozostanie miejscem, w którego murach spotyka się z profesorami, innymi studentami?

E.B.: Przekonanie, że wszystko uda się przenieść do przestrzeni wirtualnej odchodzi. Życie akademickie, przepływy do gospodarki toczą się w konkretnym miejscu. Fenomen Krzemowej Doliny ma miejsce w określonej części Kalifornii, wokół Uniwersytetu Stanforda. Uczelnia jest punktem, który koncentruje energię w swoich murach. Natomiast każdego dnia trzeba udowadniać kolejnymi osiągnięciami swoją wartość. Przeszłość, tradycja mają znaczenie, ale życie pędzi do przodu i uczelnie muszą przekonywać coraz to nowe roczniki, że właśnie tam warto studiować. Dlatego uniwersytet musi też być miejscem sporu, dyskusji, ale opartej o rozum, logikę i szacunek dla innych poglądów. Nie może uczyć konkretnego zawodu, bo coś takiego nie ma sensu. Zmiany zachodzą tak szybko, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć zawodów przyszłości.

L.S.: W dyskusji o przyszłości polskiego szkolnictwa nie porusza się tematu postaw, etyki.

E.B.: Problem nie dotyczy tylko uczelni, ale całego systemu edukacji, który się wyrzekł wychowania. Wracamy do punktu wyjścia, czyli do wartości i braku zgody na pewien wspólny kanon w edukacji formalnej. Natomiast uczelnia powinna być miejscem szacunku dla prawdy, rozumu, uczciwości.

L.S.: Czy kadra, która obecnie pracuje na uczelniach, może sprostać takiemu wyzwaniu?

E.B.: Wydaje mi się, że tak. Jednak my jako społeczeństwo musimy tego wymagać. Należy na nich wywierać silną presję, żeby uczelnie były też miejscem kształtowania postaw. Niestety, nasze aspiracje jeszcze nie sięgają tak daleko. Kiedyś napisałem, że na początku lat 90. chcieliśmy się ubierać w markowe rzeczy, ale nie było nas na nie stać, więc na bazarze kupowaliśmy podróbki. Z edukacją jest podobnie: wiemy, że jest ona ważna, ale ciągle nie stać nas ani mentalnie, ani finansowo na wysoką jakość.

Edwin Bendyk jest pisarzem i publicystą obecnie związanym z działem naukowym tygodnika „Polityka”. Zajmuje się problematyką cywilizacyjną, kwestiami modernizacji, ekologii i rewolucji cyfrowej. Publikuje także w tygodniku „Computerworld”, „Res Publice Nowej”, Krytyce Politycznej”, „Przeglądzie Politycznym” i magazynie „Mobile Internet”. Jest także nauczycielem akademickim, wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem Badań nad Przyszłością, a także w Centrum Nauk Społecznych PAN. Został też członkiem rady Fundacji Nowoczesna Polska oraz rady programowej Zielonego Instytutu.

Wywiad ukazał się w numerze 4/2012 Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego pt. „Po co nam uczelnie?“. Zachęcamy do lektury Przeglądu, w którym zebrano wiele wypowiedzi poświęconych funkcjonowaniu i wyzwaniom stojącym przed szkolnictwem wyższym w Polsce (PDF).