Długie lata, jak dla brata

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Grudzień w polityce edukacyjnej upłynął pod znakiem Lex Czarnek. To projekt ustawy zmieniającej Prawo oświatowe, oprotestowany przez opozycję i organizacje samorządowe, zwalczany przez inicjatywę „Wolna szkoła”, który chwilowo utknął w komisji sejmowej. Minister zapowiedział poprawkę, zmniejszającą liczbę głosów przypadających kuratorowi w konkursie na dyrektora placówki samorządowej. Protestujący uznali to za pewien sukces, jakkolwiek tylko najwięksi optymiści czerpią z niego nadzieję na przyszłość.

Samo ustępstwo pana Czarnka jest pozorne, bowiem w projekcie ustawy wciąż pozostaje możliwość wyrzucenia dyrektora z pracy pod zarzutem niezrealizowania zaleceń pokontrolnych. To gwarantuje, że przemknięcie się w konkursie kandydata niemile widzianego przez władze może być bardzo szybko naprawione. Powód do kontroli zawsze się znajdzie, a odpowiednio sformułowane zalecenia albo wbiją delikwentowi do głowy jego aktualnie obowiązującą misję – dozorcy upaństwowionej dziatwy szkolnej, albo pozwolą w krótkim czasie naprawić niedoskonałość procedury konkursowej. W projekcie pozostaje też oręż ministra do walki ze znienawidzoną edukacją seksualną i „ideologią gender”, czyli samowładne prawo jego namiestnika-kuratora do decydowania, jakie organizacje mogą prowadzić zajęcia na terenie szkoły.

Co do potknięcia w procedurze, można spokojnie oczekiwać, że w kolejnym, styczniowym podejściu władza zadba o frekwencję swoich posłów w komisji i sprawa ruszy z kopyta.

Trudno dziwić się, że w natłoku ekscytujących wydarzeń: niespodziewanego uchwalenia Lex TVN, wyznań skruszonego funkcjonariusza ochrony premier Beaty Szydło, czy ogłoszenia drastycznych podwyżek cen energii, niemal bez echa przeszło skierowanie do Sejmu drugiego projektu ustawy zmieniającej, m. in. Prawo oświatowe, określanej mniej rozpoznawalnym mianem Lex Wójcik, od nazwiska inicjatora, ministra-członka Rady Ministrów. Na temat tego dokumentu pisałem jak tylko pojawił się przed ostatnimi wakacjami („Gol do szatni”). W tym miejscu przypomnę jedynie, że dotyczy on m.in. wprowadzenia sankcji karnych dla dyrektorów placówek oświatowych, którzy „przekroczą swoje uprawnienia lub nie dopełnią obowiązków w zakresie opieki lub nadzoru nad małoletnim, czym zadziałają na szkodę tego małoletniego”.

Przejrzałem wszystkie stanowiska zgłoszone w trakcie konsultacji publicznych oraz opinie różnych instytucji, dostępne na stronie Rządowego Centrum Legislacji (do wglądu tutaj). W większości bardzo krytyczne, a co najmniej poddające w wątpliwość sens projektowanej regulacji. Oto dla przykładu fragment opinii Unii Metropolii Polskich, która odsłania prawdopodobnie najważniejszy cel tej ustawy:

(…) istnieje uzasadniona obawa, że proponowane wprowadzenie przepisów prawa karnego do przepisów prawa oświatowego, jest celowym zabiegiem prawnym mającym na celu uczynienie przepisów prawa karnego elementem nadzoru pedagogicznego. W takiej sytuacji urzędnik kuratoryjny otrzyma takie uprawnienia, jakie posiada w tej chwili prokurator. Co więcej, uprawnienia te będą mogły być przez niego wykorzystywane w celu nękania postępowaniami karnymi tych dyrektorów, którzy są dla niego niewygodni, nielubiani. Proponowane przepisy karne nie mają bowiem jedynie służyć do ochrony uczniów przed przemocą fizyczną, ale także przed kwestiami ideologicznymi, bo jak inaczej należy rozumieć fragment uzasadnienia, w którym projektodawca przypomina, że dyrektor ma obowiązek zabezpieczyć dzieci i młodzież przed szkodliwym wpływem otoczenia społecznego i stworzyć im właściwe warunki do rozwoju w sferze psychicznej i fizycznej.

Mimo powszechnej krytyki w pierwotnym projekcie dokonano tylko jednej zmiany, za to bardzo istotnej i… przez nikogo nie postulowanej. W wersji, która trafiła do Sejmu ni stąd ni zowąd sankcja karna za „mniejsze” przewinienie wzrosła z lat trzech do pięciu, a za „większe” z pięciu do ośmiu. W obu przypadkach wprowadzono też dolną granicę kary, odpowiednio trzy i sześć miesięcy. Tak wygląda w naszym kraju konsultowanie i opiniowanie prawa.

Starzy kryminaliści zwykli mawiać, że „rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata”. Minister Wójcik dał braci dyrektorskiej niezrównanie hojniejszą propozycję. Pomijając ten drobiazg, że prowadzeniem placówek oświatowych raczej nie zajmują się kryminaliści...

Obecna władza z niezwykła konsekwencją i nie oglądając się na koszty społeczne dokonuje dzieła zmiany edukacji publicznej w państwową. Trudno mieć wątpliwości, że to ostatnie oznacza zarazem edukację partyjną. Najwyraźniej dzieło zniszczenia wkracza w decydującą fazę. Zastraszenie dyrektorów placówek oświatowych jest ważnym elementem tego planu.

Nie mam powodów by sądzić, że Lex Czarnek i Lex Wójcik nie zostaną uchwalone. To drugie będzie przyjęte nawet z większym spokojem, bo w końcu kogo obchodzi raczej izolowana w społeczności edukacyjnej, często otoczona niechęcią i powszechnie obwiniana za wszystko, co w poszczególnych placówkach nie działa, grupa dyrektorów. Nie mająca żadnej – poza luźnym stowarzyszeniem (OSKKO) reprezentacji. W swojej ogromnej liczebności kilkudziesięciu tysięcy ludzi niemal nieobecna w debacie publicznej. Niejeden obserwator przejdzie obojętnie wobec tej zmiany – jeśli w ogóle ją zauważy, ewentualnie racjonalizując swoją obojętność starą śpiewką z ustrojów totalitarnych – „nikt, kto ma czyste sumienie, nie musi się obawiać”. Niestety, to nieprawda. Materia pracy dyrektora jest tak bardzo złożona, że niemal nie do uniknięcia są w niej sytuacje grożące odpowiedzialnością. A nowe regulacje wpisane do Prawa oświatowego, oparte na kompletnie niezdefiniowanym w pojęciu „dobra małoletniego”, to piękny przykład czekistowskiego podejścia: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie!”. I piszę to ku przestrodze także zwolenników obecnej władzy, którzy są lub chcieliby zostać szefami placówek oświatowych. Bo jeśli nawet nie kara więzienia, to miesiące lub lata chodzenia po sądach trafić mogą dosłownie każdego.

W zasadzie po tym, co napisałem powyżej, powinienem podsumować, że lada moment w Polsce rozlegnie się huk, gdy wszyscy dyrektorzy w akcie protestu rzucą papierami. Nic takiego się nie stanie. Z wielu przyczyn, które stanowią materiał na osobne, duże opracowanie. Oczywiście poniektórzy dojdą do wniosku, że skórka niewarta wyprawki i w imię czego się dalej narażać. Ale większość, związana ze swoją pracą, wyjdzie z założenia, że jeszcze nigdy w edukacji nie było, żeby jakoś nie było. Ja to nawet rozumiem, bo sam – mając doskonałą świadomość całej sytuacji, którą opisuję – miotam się pomiędzy rozumem, który każe rzucić to wszystko w diabły w imię własnego bezpieczeństwa i zdrowia psychicznego, a sercem, które mówi, by nie porzucać swojego dorobku.

Jedno jest pewne. Po uchwaleniu omawianych tu „lexów” praca dyrektora w oświacie stanie się skrajnie polityczna i bardzo ryzykowna. Rzesza ludzi, która ma największy potencjał, by pchnąć polską edukację do przodu, będzie tylko czekać. Na to liczy władza, bowiem doskonale zna mądrość zawartą w takim oto dialogu ucznia z jego nauczycielem:

- Mistrzu, jak długo trzeba czekać, żeby było lepiej?!

- Jeśli będziesz czekać, to baaardzo długo…

Edukacja w służbie Partii/Państwa nie potrzebuje ludzi aktywnych, tylko pokornych.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.