O szkołach od września, czyli o kotkach, które czasem eksplodują

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Jest taka gra towarzyska, całkiem sympatyczna, o nazwie „Eksplodujące kotki”. Nie wdając się w szczegóły, polega m.in. na kolejnym ciągnięciu przez graczy kart ze stosu, w którym znajduje się kilka specjalnych, oznaczonych jako wybuchowe. Kto taką wylosuje, a nie posiada antidotum w postaci karty „Rozbrój”, ten bezapelacyjnie wypada z gry. Super zabawa dla miłośników hazardu, która nieodparcie przychodzi mi na myśl w kontekście przygotowań do nowego roku szkolnego.

Emocje społeczne związane z powrotem (lub nie) uczniów do szkół osiągnęły taki poziom, że zupełnie niespodziewanie 5 sierpnia Ministerstwo Edukacji Narodowej zorganizowało konferencję prasową. Urbi et orbi ogłoszono, że 1 września wszystkie szkoły rozpoczną pracę w trybie stacjonarnym. O ile dobrze zrozumiałem, obowiązkowo, niezależnie od tego, czy komuś z rodziców będzie podobać się to rozwiązanie, czy nie. O ile dobrze zrozumiałem, bez fanaberii typu jakiejś formy nauczania hybrydowego, nawet jeśli szkoła – tak jak moja – jest ciasna, ale ma możliwości kadrowe, by część pracowników zajmowała się uczniami bezpośrednio, a część prowadziła zajęcia w formie zdalnej. Chyba że dyrektor profilaktycznie skorzysta z możliwości zaproponowania takiej formy i uzyska pozytywną opinię powiatowego inspektora sanitarnego jeszcze przed pierwszym września, ale do tego musiałby chyba wylegitymować się setkami zakażonych w powiecie. Mało prawdopodobne. Czyli – gremialnie idziemy do szkół. Hurra.

Głównym orężem polskiej oświaty w walce z pandemią ma być respektowanie prostych zaleceń profilaktycznych, wśród których wyróżnia się przede wszystkim niewpuszczanie do budynku chorych dzieci i nauczycieli, jak również takich, którzy mają rodzinny kontakt z osobami przebywającymi na kwarantannie. Do tego przestrzeganie podstawowych zasad higieny. Należy do nich dezynfekcja rąk na wejściu oraz mycie ich przy każdej okazji, zasłanianie ust podczas kaszlu i kichania, a nade wszystko – wietrzenie pomieszczeń. Z wytycznych znikł natomiast obowiązek zakrywania ust i nosa oraz zachowania dystansu społecznego (z wyjątkiem osób postronnych, odwiedzających szkołę), podobnie jak normy powierzchni w salach lekcyjnych. O ile to pierwsze można jeszcze zrozumieć, choć kłóci się z radami epidemiologów dotyczącymi zachowania się w przestrzeni publicznej, o tyle drugie powoduje, że cała reszta zaleceń staje się nieco bezsensowna. Zwycięża wszakże pragmatyzm, bowiem w większości polskich szkół jakakolwiek zdroworozsądkowa norma, typu 2 metry kwadratowe na osobę, oznaczałaby automatycznie konieczność nauczania hybrydowego. Będziemy więc codziennie ciągnąć karty w „Eksplodujących kotkach” modląc się, żeby na nas nie padło. Bo karty „Rozbrój” w naszej grze nie ma.

Co ciekawe, rekomenduje się posiadanie przez szkołę termometru bezdotykowego, ale już nie mierzenie temperatury na wejściu, co wydaje się dosyć prostym i tanim sposobem wykrycia potencjalnych chorych (których nie wolno przecież wpuścić do budynku). Mierzenie ma dotyczyć tylko tych, którzy wyraźnie źle się poczują – co oznacza, że do chwili pomiaru – o ile są chorzy – spokojnie mogą zdążyć już kogoś zarazić.

Kolejnym ważnym orężem mają być rozporządzenia, które dadzą podstawę prawną dla działań podejmowanych – oczywiście przez dyrektorów szkół – na podstawie opinii powiatowego SANEPID-u w przypadku pojawienia się przypadków zakażenia. Owszem, prawo jest potrzebne, ale diabeł tkwi w jego treści, a tej na razie nie ujawniono.

Pisałem już wcześniej, że decyzja o wprowadzeniu nauczania zdalnego powinna być w rękach inspektora sanitarnego, ale władza konsekwentnie kieruje do gry w „Eksplodujące kotki” dyrektorów szkół. Taka karma. A poza tym, choć rozporządzeń jeszcze nie ma, dyrektor powinien już-już, natychmiast, brać się za pisanie regulaminów i procedur, które – bądźmy realistami, posłużą najpierw jako zabezpieczenie własnego siedzenia, a dopiero potem, „w miarę możliwości” – to powinna być fraza roku 2020! – ograniczenie możliwości transmisji zakażeń.

Nie ma sprawy, nie takie regulaminy ze szwagrem w życiu pisaliśmy, ale muszę przyznać, że skwitowanie kwestii bezpieczeństwa pracowników szczególnie narażonych na powikłania COVID-19 jednym zdaniem, że „należy zastosować rozwiązania minimalizujące ryzyko zakażenia (np. nieangażowanie w dyżury podczas przerw międzylekcyjnych)”, zakrawa na kpinę. Czy naprawdę przerwa stwarza większe zagrożenie, niż odbycie kilku kolejnych lekcji w zmieniających się grupach uczniów?! A może władza zechciałaby jednak podać większy katalog możliwych rozwiązań, łącząc to z kontekstem wynagradzania i dyscypliny pracy?! Bo mnie, póki co, nie starcza wyobraźni.

Co ciekawe, z wypowiedzi ministra okazało się, władze MEN przez cały czerwiec i lipiec konsultowały rozwiązania prawne, nawet na skalę międzynarodową, czerpiąc obficie z doświadczeń innych. Podobno zasięgano również porady dyrektorów szkół (środowiska oświatowego). Chciałoby się poznać więcej szczegółów: które kraje posłużyły jako wzorzec (albo antywzorzec) przyjętych rozwiązań, a także jakie osoby praktykujące na stanowiskach dyrektorów szkół (i w jakiej liczbie) zostały wciągnięte do rzeczonych konsultacji. Niestety, w jednym i drugim przypadku władza zazdrośnie strzeże swojego monopolu na rozstrzygnięcia, jako jedynych ekspertów eksponując kierownictwo ministerstwa. W tym składzie mało przekonujące.

Tymczasem rozpłynęły się w czasoprzestrzeni zapowiedzi o przygotowaniach na wypadek konieczności nauczania w trybie hybrydowym lub zdalnym. Nie widać w ogłoszonym harmonogramie działań MEN powszechnych szkoleń dla nauczycieli. Platforma e-podręczniki, zamiast urosnąć do rozmiarów tygrysa, pozostaje małym, cherlawym kotkiem. O banku dobrych praktyk cisza. Podobnie jak o ekstra pieniądzach na wyposażenie szkół i zatrudnienie dodatkowych nauczycieli. Oczywiście, jest to z mojej strony tylko czepianie się, bo przecież skoro wracamy do normalnej nauki, to po co nam te wszystkie fanaberie. Ale czepiam się, bo mam ku temu podstawy.

Mój scenariusz na wrzesień jest prosty i nie wymaga przenikliwości jasnowidza. Wystartujemy wszyscy równym frontem. A potem kolejne pechowe kotki będą eksplodować, czyli przechodzić na nauczanie hybrydowe lub zdalne. Zorganizowane według własnego pomysłu, ze wsparciem państwa ograniczającym się do przepisów, za to bez dodatkowych pieniędzy i wyposażenia. A wina w każdym przypadku będzie… ciepło…, ciepło…, oczywiście, dyrektora szkoły.

Nie cieszmy się specjalnie, Drodzy Czytelnicy, że już 5 sierpnia ministerstwo ujawniło swoje zamierzenia. Choćby tylko częściowo. Sytuacja w szkołach jest dokładnie taka sama, jak przed wakacjami. Będziemy rzeźbić jak kto umie i modlić się o cuda.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.