Modlitwa…

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zgodnie z tradycją, MEN nie wychyla się z żadną koncepcją, którą można by nazwać spójnym programem działania w nadal nieoswojonym modelu szkoły wirtualnej. Ostatnie, mętne deklaracje sugerują wrześniowy powrót w mury szkół, co pozwoliłoby ministrowi zostawić wszystko jak jest. W razie dość prawdopodobnego wystąpienia nowych ognisk pandemii lub podobnych zagrożeń w przyszłości, będziemy wtedy dokładnie w punkcie wyjścia – bez wizji i bez „koniecznych zmian”. Nie ma tam nikogo, kto zaryzykowałby jakiekolwiek ruchy, poza standardowym „wszystko przemyślane i policzone” (czyt. jakoś to będzie). Wyda się jakieś rozporządzenie, po raz kolejny oznajmiające w języku dla pospólstwa niezrozumiałym, że jak się chciało być dyrektorem szkoły, to sobie trzeba radzić. Samemu. I na własną odpowiedzialność.

Z TVPInfo (którego już nikt przez najbliższe pięć lat nie zlikwiduje) popłynie przekaz, że reformująca nam życie, bohaterska dobra zmiana, odpierając zmasowane ataki totalnej opozycji w postaci 49% społeczeństwa, nadal przeprowadza edukację za rączkę przez niebezpieczne skrzyżowanie ulic Belferskie Rozpasanie i COVID-19. A 51-procentowa, geriatryczno-powiatowa większość po raz kolejny łyknie ten „sukces” bez popijania i zmrużenia oka, wyrażając poparcie ludności miast i wsi dla niezbędnych zmian w oświacie.

…o cierpliwość

Tymczasem, ledwo zaczęły się wakacje, a już co bardziej myślący i przewidujący zaczęli zastanawiać się, jak rozpoczną nowy rok szkolny. Ponieważ regulacje i decyzje w odniesieniu do zagrożenia wirusem przestały mieć jakikolwiek widoczny związek z przebiegiem pandemii, wszystkie opcje są równie prawdopodobne – wszystko zależy w tej chwili od tego, która z nich będzie w politycznej kalkulacji uznana za korzystniejszą dla władzy. Wobec tego programowego, ministerialnego bezhołowia i całkiem realnej ewentualności kontynuowania nauczania zdalnego lub hybrydowego, zmęczeni niepewnością wszystkiego dyrektorzy i nauczyciele próbują jakoś wyobrazić sobie i zorganizować pracę w nowej, a jednak wciąż jakby tej samej rzeczywistości. Starają się doraźnie rozwiązywać problem lokalnie, a jednocześnie z utęsknieniem czekają aż zostanie on rozwiązany globalnie. Mimo kilkumiesięcznej praktyki, wciąż boją się tego pierwszego. Tego drugiego z kolei, przyznaję, nie rozumiem.

Nie rozumiem, bo raz, że dobre rozwiązania odgórne nigdy nie były specjalnością MEN, a dwa, że w obliczu świata zmieniającego się dosłownie z dnia na dzień, rozwiązania dobre dla wszystkich są snem populisty. Można więc globalnie ekscytować się nieadekwatnością podstaw programowych, które beznadziejne i anachroniczne były jeszcze przed pandemią. Można także zżymać się na brak nowoczesnej polityki informatycznej, niedostatki infrastruktury i sprzętu, biadolić nad marnością wiedzy z zakresu IT (jakby w innych dziedzinach była doskonała), ograniczeniami systemu oceniania i zagrożeniami ze strony Internetu, psychicznym dyskomfortem podmiotów edukacji, można słać pisma, prośby i apele, postulujące konieczne zmiany. Można. Tylko co z tego mamy? Absolutnie nic. Rozwiązania globalne nie są pomocne, bo to ich pozorny uniwersalizm jest właśnie głównym źródłem problemu. Proszę Państwa, czas zejść na Ziemię i cierpliwie robić swoje. Święty Mikołaj (zwłaszcza we wrześniu) nie istnieje!

…o odwagę

Nawet gdyby ktokolwiek w kręgach decyzyjnych na serio zastanawiał się nad wyżej wymienionymi kwestiami, miną kolejne lata i urzędnicze kadencje zanim coś z tego ewentualnie, za późno i znów w odmiennych realiach wyniknie. Komputery i laptopy nie nabędą zdolności rozmnażania przez pączkowanie, a skromnych zwykle środków (wobec wydatków sztywnych, niezależnych od nieobecności uczniów w szkole) raczej nie przybędzie. Nie liczyłbym również na jakiekolwiek (poza propagandowym) wsparcie ze strony państwa. Ono ma inne zmartwienia i ani ministerialny know-how (sic!), ani takowe fundusze nie popłyną od września szerokim strumieniem.
Zamiast więc jałowo zastanawiać się, dlaczego Jasio nie brał udziału w zajęciach online i czekać na wytyczne, które nigdy nie nadejdą, warto nie tylko przeprowadzić własne badanie dostępu do sprzętu i sieci (np. poprzez ankietę), ale także zaproponować realną pomoc. Jest oczywiste, że nie rozwiąże to problemów na głębokiej prowincji, ale kłopoty tego rodzaju dotykają też pewnego procentu uczniów w dużych ośrodkach. Ponieważ ze względów czysto ekonomicznych nie grozi nam już raczej ścisły lockdown, sytuacja jest do opanowania – szkoły w ogromnej większości dysponują wystarczającą ilością komputerów, by, przy zachowaniu odpowiednich procedur, umożliwić potrzebującym uczniom bezpieczne wykorzystanie ich na miejscu. W sytuacjach szczególnych, szkoła może również rozważyć wypożyczenie komputera. Poza tym, dobre rozpoznanie sytuacji lokalnej z pewnością pozwala na pozyskanie sprzętu, którego rozmaite podmioty się pozbywają, a który wciąż jest sprawny. Jeśli chodzi o wyposażenie peryferyjne, mikrofony, kamery, itp., to czas chyba skończyć z udawaniem, że jego ewentualny zakup stanowi barierę nie do przejścia (a nie usprawiedliwienie dla nieróbstwa) – ceny modeli podstawowych nie przekraczają kilkudziesięciu złotych, a żadne inne nie są niezbędne, by podstawowe potrzeby zostały zaspokojone.

Umówmy się, nie doprowadzimy do upowszechnienia najnowocześniejszego hardware, działającego w technologii 5G – naszym celem powinno być zminimalizowanie liczby prawdziwie wykluczonych z nauczania online. Gwarantuję, że zobligowanie deklarujących brak dostępu do komputera do uczestnictwa w zajęciach na warunkach podobnych do zapewnionych podczas matur, poskutkuje szybkim i znaczącym zmniejszeniem liczby „nieposiadających sprzętu”, jeśli tylko (po wielu już miesiącach, pozwalających na oswojenie się z sytuacją) zdecydujemy się na bardziej rygorystyczne odnotowywanie frekwencji.

Idąc dalej, archaiczne, felerne programy nauczania nie zmienią się, jeśli nie napisze się własnych (jeśli nie doskonałych, to lepszych). Może czas postawić na samodzielność w tej kwestii? Jeśli brakuje takich lub innych umiejętności, to trzeba je nabyć. Czy nauczycieli trzeba w tym względzie instruować? Powinni chyba wiedzieć wszystko na ten temat? Czekanie na zbawcze szkolenie z logowania do MS Teams raczej nie załatwi sprawy, chyba, że chodzi o kolejny wypełniacz czasu pracy. Jeśli zaś to nie papier jest istotny, ale realne kwalifikacje, wszystkiego można nauczyć się z setek tutoriali dostępnych w sieci, od ręki i za darmo. Jeśli ktoś ma z tym problem, to nie powinien podobnych wymagań stawiać swoim uczniom. Poza tym, istnieje szereg rozwiązań-gotowców, do tej pory znanych jedynie nielicznemu gronu specjalistów i entuzjastów, którzy dziś chętnie dzielą się swą wiedzą i doświadczeniem – wystarczy rozejrzeć się wokół i konsekwentnie adaptować je do swoich potrzeb.

…i o mądrość

Wydaje się, że sytuacja wymaga pożegnania się z mirażem nadzwyczajnej skuteczności, który jest chyba udziałem sporej liczby pedagogów. Obecnie, z dnia na dzień pozbawieni pozorów kontroli, możliwości fizycznego monitoringu i testowania, czują się niepewni wyników swojej pracy. To, że dotychczas owe wyniki były w dużej mierze pochodną księgowości, wyobrażeń, a czasami nawet chciejstwa i próżnej nadziei jest trudne do zaakceptowania, ale konieczne. Nadeszła chwila, w której feedback będzie mniej oczywisty, ale i mniej fałszowany szkolnymi formalnościami. W klasie, zupełny brak odpowiedzi lub jej odmowa zdarzały się, ale niezbyt często i nie powodowały totalnej obstrukcji w toku zajęć – kontakt osobisty pozwala łatwiej wymóc pożądane działania. Teraz, niechcący się na lekcji odzywać czują się bardziej komfortowo i z tej „przewagi” chętnie korzystają. Trzeba będzie nauczyć się z tym żyć i przyjąć wreszcie do wiadomości, że proces nauczania jest tangiem, do którego, mimo ideologii wiecznego zaciekawiania i motywowania, trzeba dwojga.

Chcąc nie chcąc pedagogika będzie musiała zaakceptować niewygodny fakt, że nie może być w swoim działaniu skuteczna w przypadku braku partnera. To oczywiście nie zwalnia z obowiązku docierania do niego, ale tradycyjne działania, które bywały jakkolwiek skuteczne pod tablicą nie przydadzą się już na nic i nieunikniony jest wniosek, że programowo, choć wbrew logice wdrażany model edukacji uporczywej jest nie tylko oparty o zupełnie fałszywe założenia, ale także znikomo skuteczny. Nie da się dłużej ignorować faktu, że szermując pojęciem podmiotowości, oświata publiczna, w majestacie prawa i ku chwale politycznej poprawności, świadomie pozbawia rzekome podmioty szansy korzystania z tejże podmiotowości podstawowego atrybutu, jakim jest wolna wola. Bez niej, niczego poza odruchami nauczyć się przecież nie można.

Troska o BHP oraz dobre samopoczucie uczniów to rzecz chwalebna, ale czy naprawdę warto zajmować się kwestiami, na które w większości przypadków nie ma się żadnego realnego wpływu? Może lepiej pogodzić się z faktem, że skoro przed nastaniem edukacji zdalnej, tej sfery ich życia nikt nie palił się kontrolować i regulować (jakby w ogóle było to możliwe!), to nadal nikt nie jest w stanie tego robić (na szczęście!)? Może trzeba liczyć w tej kwestii na zdrowy rozsądek obywateli, w tym samych dzieci i młodzieży? Skoro zgadzamy się, że wszyscy mają kwalifikacje do wyboru prezydenta i kształtowania przyszłości swojego kraju, to może są również zdolni wpływać na taką czy inną aktywność swoich dzieci? Że tak, jak nauczyli je myć zęby, tak nauczą je rozsądku przy korzystaniu z komputera? A co, jeśli nie? No cóż, zadawanie sobie tego pytania poprawia niektórym samopoczucie, niestety, w żaden sposób nie zmienia sytuacji przedmiotu troski. Pandemia to wspaniała okazja, by uzmysłowić rodzicom i opiekunom, że to przede wszystkim oni wychowują swoje dzieci i szkoła nie jest od tego, by ich w tym wyręczać (chociażby ze względu na raczej znikomą skuteczność). To samo dotyczy opieki w sferze emocjonalnej. Naprawdę nieliczni nauczyciele posiadają prawdziwe kompetencje psychologiczne, pozwalające im na realne wspieranie uczniów w kontakcie osobistym – w przypadku nauczania zdalnego, oczekiwanie od pedagogów takich kwalifikacji jest naiwnością i, bez zasadniczych zmian w kształceniu do zawodu, jeszcze długo pozostanie marzeniem ściętej głowy. Pół biedy, jeśli nauczyciele, których wielu chętnie i teraz obarczyłoby pełnią odpowiedzialności za kształtowanie młodych charakterów, zdołali poznać swoich wychowanków osobiście, co jednak z nowymi rocznikami? Będziemy wymagać sprawnego wychowania awatarów?

Zagrożenia ze strony Internetu nie pojawiły się wraz z pandemią i nie znikną z jej wygaśnięciem – może należałoby wykorzystać ten czas na przemyślenie treści prowadzonych zajęć z informatyki, zamiast martwić się o uczniowską moralność (jak się w marcu i później okazało, umiejętności praktyczne młodzieży w zakresie IT wcale nie są tak duże, jakby się wydawało zauroczonym sprawnością, z jaką nastolatki wysyłają wiadomości tekstowe – tylko nieliczni są tubylcami w tym środowisku). Uczniowie naprawdę nie potrzebują czekać na lekcję na Zoom’ie, żeby dzielić się plikami z pornografią czy zetknąć z sieciową przemocą, a z pewną dozą uczniowskiej przekory nauczyciele już dawno powinni nauczyć się sobie radzić. Pora przestać udawać, że niepasujące nam zachowania jesteśmy w stanie kontrolować i to na odległość. Nie chodzi o akceptację chamstwa i zachowań nagannych – pamiętajmy, że na edukacji i udziale w zajęciach powinno zależeć nie tylko nam. Szkoła Wszystkiego Najlepszego, nadskakująca i błagająca o atencję, dożywa, mam nadzieję, swoich dni. W wielu krajach, zawieszenie w prawach ucznia należy do najcięższych konsekwencji szkolnych wykroczeń, a my wciąż żebrzemy, by Jasio zaszczycił nas obecnością i uwagą. Mamy teraz niepowtarzalną sposobność przywrócić sensowne relacje i proporcje odpowiedzialności. Edukacja powinna być przede wszystkim cenionym prawem, a nie lekceważonym obowiązkiem.

Powyższe kwestie to tylko kilka z wielu przykładów „globalnych zmartwień”, które wielu zabierają mnóstwo czasu i energii, powodując tym samym poczucie bezradności i beznadziei. Akceptacja własnych ograniczeń to naprawdę cnota. Dostrzeżenie rozwiązań „mniej ambitnych”, a skutecznych, dostosowanie zamiarów do sił i możliwości, poniechanie zasady wszystko albo nic i „zmieniania oblicza tej Ziemi”, a jednocześnie czekania, aż MEN „wymyśli szkołę od nowa” może stanowić początek nowej jakości w szkolnictwie, pierwszy krok na drodze ku jego liberalizacji i rezygnacji z politycznie poprawnej urawniłowki, oraz ku szybszemu rozwojowi zablokowanej chciejstwem myśli pedagogicznej. Potrzeba do tego zupełnie prywatnej i indywidualnej cierpliwości do znoszenia idiotyzmów, odwagi w wykonywaniu swojej pracy i mądrości, by idiotyzmy od zadań odróżniać. Nie mam pewności, czyje trzy życzenia tu przytaczam. Niezależnie od tego, czy cytuję teraz Marka Aureliusza, czy Reinholda Niebuhra (który pewnie obruszyłby się na próbę liberalnego odczytania jego słów), wydaje mi się, że przedstawiciele oświaty bardzo tych trzech cnót potrzebują.

I ci wierzący i niewierzący powinni także zrobić krótki rachunek sumienia: Czy jestem na tyle cierpliwy, by znosić absurdy tej profesji, wystarczająco odważny, by robić to, co uważam za słuszne i potrzebne i dość mądry, by wiedzieć, kiedy nie kopać się z koniem? Życzmy sobie wszyscy twierdzących odpowiedzi. Naszym dyrektorom również. To oczywiste, że minister edukacji, zrzucając na nich odpowiedzialność za organizację funkcjonowania oświaty, uczynił ich życie trudniejszym i stresującym. Paradoksalnie jednak, niechcący i w ciasnych ramach konstrukcji własnego d***chronu, dał im śladową wolność decydowania o działaniu ich szkół. Teraz wystarczy, że część z nich te ochłapy wolności odważy się wykorzystać, zastosuje różne rozwiązania i… ewolucja ruszy. A ją ciężko jest zatrzymać!

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.