Minusy dodatnie

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Pandemia stała się tematem dominującym w każdej dziedzinie życia, bo w naszej globalnej wiosce dotknęła niemal wszystkich. Edukacja nie jest wyjątkiem. Każdy publicysta, choćby amator (kłaniam się), czuje się zobowiązany powiedzieć w tej kwestii coś mądrego… Wysyp analiz, diagnoz i recept trudno wprost ogarnąć. Nie sposób nie poddać się minorowemu nastrojowi z nich przebijającemu.

Wiadomo, że oświata była na lockdown nieprzygotowana (jakby cokolwiek przygotowane było), brakuje wiedzy i sprzętu (niektórym gdzieś się komórki zapodziały, te szare też), nie wiadomo jak uczyć (jakby na co dzień było wiadomo), dzieci w domu (dopust Boży, z którym tylko doświadczony pedagog może sobie poradzić) wariują z samotności (dopiero co głównym problemem było, jak oderwać je od kompa) i do szkoły, aby spotkać „ukochanych” nauczycieli i rówieśników, iść nie mogą (dotąd jakoś nie przebierały nogami z radości na myśl o dzwonku). Furda wirus, przecież te biedne dzieci muszą teraz zmierzyć się z fizycznymi i psychologicznymi skutkami edukacji zdalnej - to, że i tak spędzają przed dowolnym ekranem 3-7 godzin dziennie, wyparto ze świadomości! Poza tym, konieczność przebywania pod jednym dachem z rodziną jest podobno taką traumą, że może wkrótce konieczne będzie wyodrębnienie kolejnej jednostki chorobowej, na podobieństwo PTSD… No nic tylko położyć się i umrzeć... Czy możliwa jest inna narracja?

Proponuję podejść z dystansem do przekazu, mówiącego, że wirus to najgorsze, co mogło się oświacie przydarzyć, narzucanego przez media i ludzi, którzy każdą zmianę w codziennej rutynie traktują jak trzęsienie ziemi. Porzućmy na chwilę ogólnie tę żałobę po kredzie i tablicy i spróbujmy poszukać, parafrazując jednego z naszych prezydentów, minusów dodatnich sytuacji. Dzięki odrobinie czasu, cudownie „podarowanej” przez wirusa, kilka takich znalazłem…

Zacznijmy od absolutnego banału, który jest pomijany we wszystkich analizach „horroru”. Boimy się publicznie przyznać, że dzieci, a przy okazji my, ich nauczyciele, możemy odpocząć od codziennego reżimu peregrynacji, które nie dla wszystkich oznaczają „najmilszą chwilę poranka”. Myślę, że ku zmartwieniu licznych, wiecznie wzburzonych belferską sielanką, którzy pracę nauczycieli śledzą uważnie, ale bez sympatii, możliwość rozpoczęcia zajęć bez stresu dojazdu, z filiżanką kawy lub czegokolwiek innego w dłoni, w niczym nie umniejsza zawodowych kompetencji, jeśli je posiadamy. Założę się również, że na sytuację nie narzekają dzieci, które mieszkają daleko od swoich szkół i nie są do nich podwożone - obecnie nic nie zmusza ich do zrywania się o bladym świcie, by zdążyły na arcyważną „zerówkę”. Okazuje się, że można bez tego żyć i to nawet lepiej.

Obecnie łatwiej również uświadomić sobie, jak wiele naszych (nauczycielskich) codziennych obowiązków ma wymiar czysto formalny i pozostaje bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami pracy. Już przy okazji poprzedniej sytuacji kryzysowej, rozbrojonego strajku, władze jasno i wyraźnie dały nam do zrozumienia, ile znaczą procedury i wytyczne, których kurczowo się trzymamy. W nasze kompetencje mogła bez problemu wejść pani woźna, leśnik lub zakonnica, a zatwierdzała ich działania pierwsza lepsza panienka z okienka. Raptem okazało się, że cały urzędniczo-biurokratyczny bagaż, który dźwigamy na co dzień, jest zupełnie zbędny. Zdawać by się mogło, że jedyną jego funkcją jest przydawanie profesji autorytetu i powagi, ale osobiście taki autorytet i powagę, wraz z odpowiedzialnością za zachowanie tak szanowanych procedur, chętnie złożę na barki dowolnego ministra, czy nawet premiera. Być może, niektórzy takiego splendoru organicznie potrzebują. Czy, mając tę lekcję w pamięci, w obecnych okolicznościach, mamy płakać nad brakiem konieczności sprawdzania listy? Wypytywania rodziców na wywiadówkach, dlaczego synuś lub córcia to lub tamto (równie skuteczne jest wysłanie maila)? Sprawdzania stosów przekopiowanych zeszytów ćwiczeń? Użerania się o chwilę ciszy i skupienia czy też o buty na zmianę? Przerabiania na makulaturę całych ryz papieru ksero? A może komuś brakuje dyżurowania na korytarzach i wizytowania toalet? Ja przyznaję, że za tym wszystkim wcale nie tęsknię. Nie żałuję też przepadłych szkoleń z bycia lepszym urzędnikiem państwowym i kilkugodzinnych posiadówek, przepraszam, rad pedagogicznych. Jakoś nie czuję się przez to gorszym nauczycielem.

Niewątpliwie, większości z nas doskwiera ograniczenie kontaktu z uczniem do Internetu, ale… Bądźmy szczerzy, czy taki bliski, naprawdę robiący różnicę kontakt (wyjąwszy nauczanie przedszkolne i początkowe) był udziałem tak wielu z nas? Miło jest pogadać i mieć z klasą dobre relacje, ale czy, w warunkach normalnych, naprawdę lgną do nas stada nastolatków i poświęcamy im całe godziny na rozmowy? Kamera i mikrofon nigdy nie zastąpią kontaktu bezpośredniego, ale jeśli używanie ich przez kilka miesięcy ma sprawić, że relacje te znacząco się pogorszą, to być może warto się zastanowić, czy w ogóle były dobre. Prawda bywa oczyszczająca, po co się łudzić?

Słychać powszechny lament na jakość tego kontaktu i czas, jaki możemy poświęcić naszym uczniom i muszę przyznać, że zupełnie tego nie rozumiem. Że lekcje na ogół skrócone? Jeśli są dobrze przygotowane, to nie tracimy cennych minut na wejście do sali, zajęcie miejsc, definitywne zakończenie przerwy, wypakowanie tego, co potrzebne, sprawdzenie obecności, pacyfikację rozkojarzonych i rozgadanych, przygotowanie tablicy i innego sprzętu, zapisywanie tematu, itp., itd. Może jednak za wiele nie tracimy? W szkole, czas poświęcony sprawom indywidualnym ma często charakter bezosobowy – owszem, jesteśmy zajęci konkretnym uczniem, ale niekoniecznie oznacza to rozmowę. Poza tym, na kontakt osobisty mamy na ogół do dyspozycji czas przerw – do roztrząsania rozmaitych dylematów po zajęciach nie jesteśmy na ogół chętni ani my, ani tym bardziej uczniowie. Teraz, to co innego! Jesteśmy online praktycznie cały dzień; tu odpowiadamy na maila, tu na zapytanie w dzienniku, tam łączymy się na krótką konsultację na TEAMS, lub ZOOM – praktycznie nie ma ograniczeń czasowych i nawet, jeśli nie zawsze jest to wymiana zdań w czasie rzeczywistym, mam wrażenie, że kontakt i przepływ informacji się zintensyfikował. Przyznaję, że naiwnie liczyłem na więcej (przecież Internet uznaje się za naturalne środowisko młodych, sieciowych tubylców), ale zostałem skonfrontowany z rzeczywistością i musiałem uznać fakty. W szkole, uczeń nie bardzo ma szansę uciec przed miękkimi kompetencjami troskliwego ciała pedagogicznego – we własnym domu jest bezpieczny. Pogodzenie się z niemożnością wymuszenia kontaktu dobrymi chęciami wydaje się godne polecenia. W imię podmiotowości.

Minusów dodatnich obecnej sytuacji jest więcej, ale rozumiem, że oswojenie się z przeczuciami, spychanymi na co dzień na margines świadomości, nie wszystkim przychodzi łatwo i sprawia satysfakcję. Wiem również, że następnymi stwierdzeniami wywołam mnóstwo kontrowersji, ale, dla uwiarygodnienia przedstawianych opinii, podeprę się małą ankietą, którą, na własny użytek, przeprowadziłem wśród swoich uczniów – zarówno tych szkolnych, jaki i moich tutees. Zdaję sobie sprawę, że nie stanowią oni próby reprezentatywnej, ale wyniki tego „badania” powinny dać zainteresowanym do myślenia – otóż, ¾ moich respondentów wcale nie tęskni za szkołą. Owszem, brakuje im bliższych kontaktów z rówieśnikami, ale daleko im do kryzysów osobowości, załamań i depresji, którymi straszą, dorwani przez zobligowanego wierszówką dziennikarza, specjaliści. Może nie jest tak źle, jak sugerują media? Potwierdza się za to, dość przykra dla tęskniących za oświeceniowym ideałem teza, że szkoła (przynajmniej dla nastolatków) jest w zasadzie miejscem spotkań towarzyskich, niefortunnie zakłócanych przez namolnych realizatorów podstawy programowej.

Czy w takim razie triumfy mogą święcić zwolennicy świetlicy, nieruchomi poruszyciele, moderatorzy pracy podmiotów uczących się od siebie wzajemnie, w grupach i parach? Raczej nie. Takie wyobrażenie, bardzo popularne w „kręgach świadomych nowoczesnych trendów edukacji”, zostaje mocno podkopane przez kolejny wniosek płynący z ankiety: Blisko 90% moich uczniów twierdzi, że największą przeszkodą w nauce zdalnej jest brak motywacji. Najwyraźniej, edukacyjne pięknoduchy, którym ideologicznie nie po drodze z behawioryzmem, niechcące dostrzec sprzeczności w zewnętrznym stymulowaniu gloryfikowanej intrinsic motivation, będą się musiały pogodzić z obserwacją, że najczęściej nie bierze się ona z powietrza ani z bogatego od urodzenia wnętrza podmiotów. Pytani, co stanowi dla nich czynnik decydujący przy podjęciu działań (zwłaszcza teraz), moi respondenci wskazują na (kolejność zachowana i istotna):

  • (realny, lub wyobrażony) aparat szkolnego przymusu (to tyle w kwestii szkolnej podmiotowości i antyautorytarnych mód),
  • wymagania rodziców,
  • rytm dnia, wyznaczony przez narzucone obowiązki,
  • rozmaicie (najczęściej dość prymitywnie) pojmowaną pragmatykę i zwykłe wyrachowanie,
  • osobowość nauczyciela (obserwatorzy i moderatorzy samoistnego procesu edukacyjnego mogą iść podglądać mrówki),
  • sposób prowadzenia zajęć (niestety, w ramach nieco przypadkowego kwestionariusza, nie potrafiłem precyzyjnie oddzielić go od osoby nauczyciela, więc te parametry zlały się chyba w jedno),
  • interakcje z rówieśnikami,
  • zainteresowania własne (jeśli obecne i sprecyzowane – to prawdziwa rzadkość, deklaracje zainteresowania grami, muzyką, modą, etc., trudno uznać za pomocne w procesie uczenia się treści, podyktowanych przez curricula),
  • inne.

Oczywiście, nie przykładam do tego sondażu wagi większej, niż na to zasługuje, uważam jednak, że przeprowadzenie podobnych we własnym środowisku edukacyjnym mogłoby teraz dać nauczycielom wgląd w realia, dość często zaciemniane narracją obowiązującą w codziennej rutynie. Moim zdaniem, zdecydowanie przecenia ona rolę oświaty instytucjonalnej jako przewodnika młodego człowieka. Jest to optyka zafałszowana własnymi sentymentami i, co dużo gorsze, narastającym, ideologicznym wręcz przekonaniem o wyższości hipokryzji „nowego paradygmatu”, nad niewiele udającym „starym”. Czyż wyzwolenie się spod dominacji mitologii w myśleniu o swojej pracy nie jest, jeśli nie plusem, to chociaż kolejnym minusem dodatnim?

Wyniki, które otrzymałem, potraktowałem jako wskazówkę, że fasada miękko kompetentnej pedagogiki, z którą często identyfikujemy się dla zachowania spokoju sumienia i usprawiedliwienia obserwowanego awansu cywilizacyjnego, niewiele zmienia w postrzeganiu szkoły przez jej bezpośrednich użytkowników. Owszem, rola szkoły nadal jest ogromna, ale znacznie odbiega od wyobrażeń przeciętnego gościa wieńczącej rok szkolny akademii. Jest przede wszystkim miejscem spotkań młodych ludzi, ale zachodzące w niej interakcje niewiele mają wspólnego z wyobrażeniami i rojeniami wielu nią zainteresowanych, włączając w to pedagogów, psychologów, a przede wszystkim tych, którzy z zastanawiania się, czy zadawanie Jasiowi pracy domowej ma sens, uczynili sedno swojego życia zawodowego. Większość dzisiejszych Jasiów po prostu pracy nie odrobi, jeśli tego sensu nie odnajdzie.

Na skutek złożenia przestarzałej, edukacyjnej transmisji kulturowej (to już niemal epitet) na ołtarzu nowoczesnej, politycznie poprawnej świetlicy szczęścia powszechnego, funkcja szkoły została w zasadzie ograniczona do zaplecza niekontrolowanego eksperymentu socjologicznego, którego uczestnicy, w losowym labiryncie behawioralnym, uczą się rozróżniać nieistotne pozory od decydującej o ich życiu rzeczywistości. Wbrew przekonaniom wielu teoretyków edukacji, taka, w dalszym ciągu niezbyt „obudzona” szkoła, jak najbardziej przygotowuje do „wyzwań przyszłości”, robi to jednak zupełnie poza curriculum i poza metodyką, polegając niemal zupełnie na samorzutnych technikach naturalnych, wykorzystujących w miarę nowoczesną infrastrukturę. Uświadomienie sobie własnego miejsca w tym „eksperymencie” (jeśli obserwacja uczestnicząca taką diagnozę potwierdza), może być dla nauczyciela bardzo pomocne w dostosowaniu środków dydaktycznych do realnych, a nie jedynie wyobrażonych potrzeb uczących się.

Jak się okazało, postępowaniem zdecydowanej większości moich uczniów kieruje zdrowy oportunizm, a nie jakikolwiek przekaz, płynący z podobno „budzących się” instytucji. Co więcej, stopień ich „obudzenia” jest im w sumie obojętny, bo (być może jedynie instynktownie) doskonale rozumieją, że cele żadnej instytucji, niezależnie od „budzika”, dzwoniącego w jej statucie, nigdy nie będą tożsame z celami jej przymusowych „podmiotów”. Z perspektywy nieco poluzowanego przez pandemię kagańca, widać to nawet wyraźniej – kiedy zabrakło codziennych formalizmów, podtrzymujących atrapę nowej, wspaniałej edukacji, możemy zaobserwować stare, doskonale wszystkim znane mechanizmy i fakty, dotąd starannie ukryte pod pozorami instytucjonalnej skuteczności, pod obowiązującą legendą i szminką szkoleniowych mądrości. Jak na dłoni widać nieskuteczność metodyki (i „starej”, i „nowej”) w obliczu utraty resztek kontroli, naiwny dydaktyzm, totalną niesterowalność ciekawości i motywacji, płytkość „dialogu i szacunku”, bezsilność „umiejętności ludzkich” wobec rutynowo, ideologicznie bojkotowanych, ale nienegocjowanych realiów, bezużyteczność podstaw programowych i innych na-co-bezu-ów, niewymierność oceniania, niedoskonałości sprawdzianów i... bezsens narzucania się niechętnym.

Niewykluczone, że takie około pandemiczne refleksje są dla wielu dołujące – pokazują przecież fałsz powszechnych wyobrażeń o tym zawodzie, zarówno tych tradycyjnych, jak i tych modnie poprawnych; dla mnie mają jednak wartość oczyszczającą i pozwalają na nowo zastanowić się nad swoją rolą, profesjonalnymi zadaniami i sposobem ich realizacji. To chyba można uznać za minus dodatni całej sytuacji. Czy nasi uczniowie również doświadczają podobnych?

Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, mimo obserwowanych trudności, czy nawet ignorancji, będącej ich udziałem. Uważam, że, z aktualnej pandemii, jak z każdej sytuacji kryzysowej, pewien odsetek populacji wyjdzie wzmocniony i to nie tylko zestawem odpowiednich przeciwciał. Stanie się to dzięki opuszczeniu własnej strefy komfortu, które jest warunkiem niezbędnym każdej adaptacji (a więc nauki w ogóle). Oświata publiczna, wraz z całym opakowaniem ideologii, wypierającej niewygodną światopoglądowo rzeczywistość, statutowo stara się do takiego opuszczania stref komfortu nie dopuszczać (to, że nie przynosi to zbytniej korzyści jej uczestnikom, nie ma oczywiście żadnego znaczenia). Od czasu, do czasu los musi ją w tym wyręczać. Także tym razem, spora liczba prawdziwych podmiotów wyciągnie z otaczających je zdarzeń wnioski, z którymi nigdy nie skonfrontowałby ich powszechnie obowiązujący model wygodnej świetlicy. Świetlicy, która nigdy nie przyzna, że jej rolą nie powinno być zapobieganie każdej utracie równowagi, ale zaopatrzenie w poznawcze i intelektualne narzędzia do radzenia sobie, nawet, gdy do upadku już dojdzie.

Jestem przekonany, że do sporej liczby naszych uczniów dotarł (niestety, mam przemożne wrażenie, że w większości nie od nas) przekaz, że są odpowiedzialni za swoje życie, w stopniu większym, niż im się dotąd wydawało. Że mogą nie tylko wybierać, ale ponoszą także konsekwencje swoich wyborów. Że mogą popełniać błędy, ale niekoniecznie przy nich trwać. Że samodzielność może być fajna, bo jest skutkiem wolności. Że wolność jest cenna, bo ma cenę, którą właśnie płacą. Że jutro wcale nie zależy od widzimisię nauczyciela czy ministra. Że nie jest ważne, jaki, i czy w ogóle, mają komputer, ale co z tym fantem zrobią. Że z szukaniem i przetwarzaniem informacji można sobie poradzić, bez czekania na szpagat w wykonaniu nauczyciela i na wytyczne z jego strony. Że można mieć z tego więcej frajdy, niż z piątki. Że te wszystkie piątki i jedynki nie mają aż tak wielkiego znaczenia, itd.

Podejrzewam nawet, że niektórzy właśnie dzięki wirusowi czegoś wreszcie się nauczyli, nie mogąc liczyć na to, że ktoś ich w tym wyręczy. Niewykluczone, że znacznie wzrosła „kompetencja czytania ze zrozumieniem”, głównie dlatego, że z tekstem trzeba się było wreszcie zapoznać, kiedy nauczyciel „ograniczył się do przesłania zadania”. Mam nadzieję, że podobne „olśnienia” przydarzały się często i może się okazać, że po powrocie w mury szkół, będziemy mieli do czynienia z ludźmi, którzy swoją dojrzałością nas zaskoczą. Trudno sobie wyobrazić lepszy dar od losu.

Mogłoby się wydawać, że wraz z przyspieszonym dorastaniem podopiecznych i niewykonalnością części rutyny, nauczycielom ubywa obowiązków. Być może (z całą pewnością nie dotyczy to dyrektorów szkół, dla których organizacja pracy w podległych im placówkach jest koszmarem - głównie za sprawą zaklinania rzeczywistości biurokracją, tradycyjnego już sposobu rozwiązywania problemów przez MEN). Moje własne doświadczenia wskazują raczej na przeniesienie pracy na inne pola. Czas, który zwykle zabierają mi obowiązki klawisza i biurokraty, mogłem na przykład poświęcić na szczegółowe opisanie nadsyłanych prac i konsultacje indywidualne, włączając w to te zupełnie pozaprzedmiotowe. Zaliczam to jak najbardziej do… nawet do plusów. Gorąco zachęcam Państwa do szukania plusów tej sytuacji we własnych odczuciach.

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.