Publicystyka zmiany

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Artykuł, a właściwie szkic reformy edukacji Jaka edukacja w dobie przemysłu 4.0?, napisany przez Marka Metryckiego i Piotra Zaborowicza mocno mnie poruszył. Niestety, pewnie wbrew intencjom autorów, nie rzuciłem się natychmiast do wprowadzania proponowanych tam „zmian”, bo gdyby ktoś w Polsce prowadził adekwatną statystykę, to takich manifestów „zmiany paradygmatu”, na różnym poziomie merytorycznym i o różnym zasięgu rażenia, prawdopodobnie doliczyłby się kilku dziennie. Wyżej wspomniany jest bardzo dobrze napisany i nie można zarzucić mu nic, oprócz… oczywistości i powielania mitów.

Problem z nim, i wszystkimi podobnymi, polega nawet nie na tym, że głosi przechodzoną dobrą nowinę (nowa i oryginalna to ona była, ale może trzydzieści lat temu), albo, że zawiera jakieś ewidentne bzdury (dyskusja o składnikach merytorycznych mogłaby się rozpocząć dopiero po ich przetestowaniu przez realia), ale na tym, że operuje na takim poziomie abstrakcji, ogólności i truizmu, że może być atrakcyjny i strawny jedynie dla kogoś, kto edukacją „interesuje się” z doskoku.

Wyróżnikiem takiej twórczości, być może niewidocznym dla odbiorcy przypadkowego, jest bezlik wyrażeń typu "trzeba", "musimy", "będzie to wymagało", "konieczna zmiana", "możemy", "powinien", "potrzebne", "docelowo", "wyzwania przyszłości", itp., itd., który sprawia wrażenie partyjnej agitki, przemówienia pisanego na potrzeby kampanii, adresowanej do tzw. człowieka z ulicy - niezbyt świadomego, ale wrażliwego na hasła-memy i zarażonego wirusem chciejstwa. Autorzy takich tekstów najwyraźniej nie zauważają, że ich moc sprawcza jest raczej niewielka, bo paradygmatu oświatowego nie wybiera w referendum choćby i liczne, pospolite ruszenie miłośników miękkich kompetencji, oraz wyświechtanego „dialogu i szacunku”. Również w samej treści przesłania, nad jakimikolwiek konkretami i faktami wyraźnie przeważa u nich ideologia, hasłowość i uproszczenie, tak charakterystyczne dla populizmu dowolnego autoramentu. Takie apele można tworzyć w dowolnej ilości, w dowolnym momencie i być zawsze pewnym ich aktualności. Ich zerowej skuteczności, również, ale chyba niespecjalnie ich to martwi.

Kolejnym mankamentem takich kampanii „pozytywnych” jest budowanie zamków na piasku, niezrozumienie, a może wyparcie faktu, że nawet sensowne zmiany, które przeszły(by) próbę praktyczną, nie są możliwe do systemowej introdukcji w zastanym środowisku. Po pierwsze, nie ma żadnej, realnej możliwości zadziałania wspomnianej w tekście (chyba dla ozdoby) ewolucji, a więc bezkierunkowego rozwoju opisywanych, szczytnych założeń, a tylko taki proces (nielubiany dobór naturalny) mógłby zapewnić wyłonienie paradygmatu konkurencyjnego wobec (czy aby jednego?) niemiłościwie nam panującego. Po drugie, w całym tym mesjańskim przekazie, panuje, znów oparte na wishful thinking, utopistyczne przekonanie, że istnieje jakiś jeden gotowy, spójny, idealny, „nowy paradygmat”, którego wprowadzenie uzależnione jest podobno wyłącznie od dobrej woli wszystkich do niego nieprzekonanych. Tymczasem, aby tak się stało, musi istnieć pole, rynek, na którym idee i pomysły ścierają się i rywalizują. Internetowe dekrety i przepychanki takim rynkiem nie są.

W swoim, bezdyskusyjnie dobrze skonstruowanym programie paradygmatu marzeń (po odcedzeniu treści z postmodernistycznego vehiculum, pod większością postulatów mógłbym się podpisać), autorzy stawiają, i całkiem słusznie, na ewolucję. Najwyraźniej jednak zapomnieli o podstawowym czynniku pozwalającym jej zaistnieć – presji środowiskowej. Wiadomo, że ewolucja nie zachodzi, lub zachodzi bardzo powoli, w środowisku niezmiennym i stabilnym (a z takim mamy do czynienia w oświacie, podporządkowanej zasadom dyktowanym przez MEN). Tego rodzaju habitat zostaje natychmiast opanowany przez oportunistyczną monokulturę, której nic nie jest w stanie zagrozić, ani tym bardziej zmienić. Możemy wtedy liczyć jedynie na zupełnie chaotyczne fluktuacje, mutacje materiału genetycznego - szkoły publiczne, którym oddolnie udało się, przynajmniej w części, skutecznie przełamać schematy funkcjonowania tradycyjnej szkoły, ale w żaden sposób nie możemy oczekiwać, że przełamią one monopol i będą zdolne do proliferacji, bo do środowiska aktywnie już przekształcanego przez dominującą siłę są, z definicji, niedostosowane i, na dodatek, wcale nie chcą się do niego adaptować. W tym miejscu, z analogią należy obchodzić się bardzo ostrożnie, bo łatwo zagubić jej sens. Przecież, w naturze, na takich warunkach, żaden nowy gatunek nie mógłby wyewoluować, prawda? Nie do końca. Musimy pamiętać, że ewolucja biologiczna miała i ma do dyspozycji eony, a nie dekady, a przy takim założeniu, żadne środowisko nie jest stabilne i żaden gatunek akurat dominujący nie jest w stanie permanentnie utrzymać hegemonii.

Na polu edukacji, sytuacja jest diametralnie różna, wobec czego, istnieją w zasadzie tylko dwa wyjścia: Albo, ciesząc się wyjątkowością pojedynczych „mutacji”, godzimy się z naturalnym tempem zmian mentalności i czekamy, aż ludzkość dojrzeje do pożądanego paradygmatu, albo zmieniamy warunki gry, co w naszym modelu biologicznym odpowiadałoby upadkowi meteorytu, który prawdopodobnie dobił dinozaury. Zauważmy, że takie wydarzenie wcale nie zatrzymuje ewolucji, a jedynie (w tym wypadku sztucznie) destabilizuje środowisko, zmieniając reguły gry i pozwalając rozmaitym, zupełnie niszowym „organizmom” w ogóle do niej przystąpić. Zakładając, że większość z nas chciałaby jednak namolnie postulowanych zmian doczekać (być może z czystej ciekawości eksperymentatora), na stole pozostaje tylko druga opcja.

Czym dokładnie mogłaby być i czy rzeczywiście potrzebujemy środków na miarę asteroidy? Tych pytań niemal nikt z pogromców zmurszałych paradygmatów nie zadaje, nie mówiąc już o udzielaniu na nie odpowiedzi. Nie rozumiem jednak, dlaczego, skoro tak bardzo zależy im na jak najszybszej sprzedaży swoich nowalijek, wybierają w zamian metodę kropli drążącej kamień. Jak bowiem inaczej nazwać idącą w dekady kampanię reklamową rozmiękczonych kompetencji, zewnętrznie sterowanej motywacji wewnętrznej i warunkowanej dekretem ciekawości? Może wolą jednak króliczka gonić, niż go złapać?

Załóżmy jednak, że, nie bacząc na ideologiczne zaczadzenie, truizmy, niespójności logiczne, etc., chcielibyśmy z rzeczonego programu uratować merytoryczny rdzeń i doprowadzić do jego realizacji, czy istnieje czynnik zdolny ewolucję oświaty uruchomić? Jestem przekonany, że tak, niestety, podejrzewam jednocześnie, że nie przypadnie on większości zmieniaczy do gustu, jako wymagający zastąpienia ideologii pragmatyką, którą oni kochają jedynie w teorii.

Twierdzę, że istnieje tylko jedna droga, prowadząca do naruszenia układu sił – inicjatywa obywatelska, która sprowadza MEN do roli organizatora i gwaranta powszechnego PRAWA do edukacji, w odróżnieniu od obecnego, wszechmocnego dyktatora i egzekutora powszechnego OBOWIĄZKU. Wymaga to oczywiście sprzyjającego klimatu politycznego, który, dziś absolutnie takim zmianom nieprzyjazny, kiedyś w końcu się zmieni. Doradzałbym więc na ten moment dobrze się przygotować i wykorzystać przyszłą, ewentualnie liberalną korektę trendów społeczno-gospodarczych, do zaproponowania społeczeństwu (podobno łaknącemu zmian w edukacji, jak kania dżdżu) prawdziwej reformy, niepolegającej na denominacji i kolejnej reorganizacji, ale na diametralnej zmianie myślenia o oświacie, jako prawie i przywileju, a nie zbiorze technik manipulacyjnych. Czy ludzie prący do zmian w sieciowych deklaracjach, są w stanie do tego doprowadzić? Z pewnością nie pomogą im pobożne życzenia sugerujące, że warunkiem wstępnym trwałych zmian, obok niezbędnej priorytetyzacji oświaty w polityce państwa, jest uzgodnienie wizji i strategii rozwoju edukacji w horyzoncie przynajmniej 10-15 lat. Oświata priorytetem państwa? Uzgodnienie wizji i strategii? Że też papier to wytrzymał.

Jedynym sposobem na urzeczywistnienie mrzonek nowoczesnej pedagogiki, lub tego, co zmieniacze za nią uważają, jest spełnienie kilku niewygodnych dla nich warunków, które mogłoby wręcz pozbawić niektórych z nich sensu życia. Oto one:

Wyrzeczenie się dotychczasowego modus operandi

Obecny jest stratą czasu, środków i energii. Sugerowałbym przeniesienie aktywności z forów i konferencji, na szkolną klasę i politykę regionalną. Szkołę możemy zmienić tylko oddolnie, od poziomu klasy. Mogą to zrobić tylko praktycy edukacji, a nie celebryci, związki zawodowe czy teoretycy, którzy o tej realnej edukacji, żywych uczniach, rodzicach i nauczycielach, mają dość mgliste pojęcie. Musimy próbować jednocześnie wysyłać społeczeństwu jakiś spójny przekaz, nie czekając na tzw. „dobre zmiany”, którymi będą przerzucać się ugrupowania polityczne.

Zmiana targetu

To naprawdę nie jest istotne, ilu nauczycieli nawróciło się na paradygmat docelowy – ci, którzy chcieli to zrobić, już dawno mieli ku temu okazję, nieprzekonani i tak nie zapiszą się na kolejne warsztaty z niezadawania prac domowych. Kiedy wyśniony paradygmat się urzeczywistni, niechętni mu, lub niezdolni objąć go umysłem odejdą do konkurencji, lub na zieloną trawkę. Zainteresowana część społeczeństwa potrzebuje jedynie okazji do opowiedzenia się za atrakcyjną dla niej opcją, bo jest świadoma problemów i trendów w edukacji; ta, której one nie interesują, nadal priorytetów nie zmieni. Rodzice sami wybiorą (kiedy wybór będą mieli), co lepsze dla ich dzieci. Głównym adresatem promocji i agitacji w takiej wersji zmieniania rzeczywistości są radni, samorządy i posłowie, których przekonuje się do lobbowania za odmienną wizją oświaty i do pracy nad odpowiednim projektem ustawy w parlamencie. Pierwszym krokiem jest jednak dotarcie do i pozyskanie ludzi zdolnych wizje formułować i przedstawiać w wersji ramowej i nieograniczającej koncepcji indywidualnych.

Pogodzenie się z istnieniem konkurencji (w edukacji)

Czas otwarcie przyznać, że nikt nie ma monopolu na świętego Graala edukacji, więc, utrzymywanie, że istnieje jakiś jeden paradygmat, do którego wszyscy dążą, jest nie tylko mylące dla całego społeczeństwa, ale powoduje też zupełnie zbędne tarcia wśród samych potencjalnych użytkowników bezpośrednich. W rezultacie, wszyscy są w opozycji do wszystkich, a wykorzystywane media grzeją się od zupełnie jałowych sporów. Gdyby choć część tej energii skierowano na przekonywanie obywateli o potrzebie różnorodności i możliwości wyboru, możliwe, że „nowe” zdążyłoby się już mocno zestarzeć. Rozumiem, że dla ludzi całym sercem doceniających podmioty edukacji za postawioną kropkę, pogodzenie się z faktem, że w szkole na drugim końcu ulicy, kropka jedynie kończy esej, a interpunkcja jest tylko jednym z wielu elementów podlegających ewaluacji, może być mentalnie trudne, ale istnienie takich dylematów jest warunkiem sine qua non zrównania zachwytów nad wszelkimi kleksami z innymi podejściami. Zmieniacze będą więc musieli zrezygnować z potępiania rywalizacji i, po raz pierwszy w dziejach, zawalczyć o praktyczne wykazanie, że ich idee są edukacyjnie skuteczne, a nie jedynie politycznie poprawne (chyba, że za kryterium główne sukcesu we współzawodnictwie różnych wizji edukacji, uznana zostanie wygodna świetlica – wtedy wezmą rynek bez walki). Oznacza to również, że „nowy paradygmat”, przynajmniej na początku procesu ewolucyjnego, nie zetrze z powierzchni oświaty żadnych „dinozaurów” ani innych niewygodnych oponentów. Hipotetycznie wygrana bitwa polityczna (nikt nie mówi, że będzie łatwo) jest może rewolucyjna w kontekście dotychczasowych, prawicowo-lewicowych populizmów, ale siły asteroidy nie posiada. Wywoła sporo zamieszania, ale zamiast doprowadzić do masowego wymierania „gatunków” i koronacji kolejnego, wiecznego króla dżungli, zapewni raczej „bioróżnorodność”. Nie ma co liczyć na sielankę konsumpcji owoców zwycięstwa, chciejstwa i samozadowolenia. O swoją niszę (dającą przeżycie liczbę podmiotów edukacyjnych) trzeba będzie walczyć kłami i pazurami – nie wszyscy klienci zadowolą się pozorami. Oprócz starych, dobrze znanych i raczej demonizowanych przeciwników, w postaci nauczycielskiego betonu, pojawią się konkurenci, których populizmowi i antyintelektualizmowi nikt nie dorówna – ewolucja nie stawia sobie zbyt wielu barier. Tylko patrzeć, jak pełzające dotąd pod ziemią szkoły wyznaniowe lub pragnące nauczać alternatywnych wizji świata, wykształcą kończyny i ostre zęby. Nie ma wyjścia – niektóre nisze trzeba będzie odpuścić i zaakceptować wreszcie przykry fakt, że istnieją ludzie, którzy kształcić się nie pragną lub chcą być wykształceni inaczej. Krzyżyk na drogę.

Orientacja na kształcenie kadr

Paradoksalnie, ruch zmieniaczy jest w swojej masie niespecjalnie przekonany do racjonalizmu i innych oświeceniowych ideałów. Stąd też wszechobecny, karykaturalny kult umiejętności ludzkich doskonale się w nim przyjął, powoli, lecz sukcesywnie wypierając ze szkoły i myślenia o niej mędrca szkiełko i oko. Niezakłócony refleksją, zgodny, korporacyjno-sekciarski dialog i szacunek miękko-kompetencyjnych kółek wzajemnej adoracji stał się wizytówką, znakiem rozpoznawczym „nowej” pedagogiki i dydaktyki. I tak przeciętny nauczyciel, ze szkolenia adresowanego jakby nie było do profesjonalistów, dowiaduje się, że niejaki John Hattie, uznany badacz, udowodnił (sic!), że marność jego kompetencji twardych nie ma znaczenia, bo przecież według szeroko zakrojonych badań, wiedza merytoryczna nauczycieli ma znikomy wpływ na wyniki uzyskiwane przez uczniów. Taki bzdurny, zakłamany i zmanipulowany przekaz, mem, rozprzestrzeniający się niczym wirus, podnosi, co prawda, morale przeciętnego nauczyciela, przekonanego teraz, że na takich szkoleniach (i wiedzy) spokojnie dociągnie do emerytury, ale w żaden sposób nie przekłada się ani na pożądane zmiany w edukacji, ani, tym bardziej, na lepsze wykształcenie uczniów. Jeśli zmieniacze nie identyfikują się z takimi przeciętnymi nauczycielami (i szkoleniami), to z pewnością, u zarania nowej rzeczywistości oświatowej, zadbają, by w wykształceniu podmiotów i w samej ewolucji oświaty, rozliczni „przeciętni nauczyciele” mieli udział możliwie znikomy, podyktowany rozkładem normalnym, a nie powszechnym przyzwoleniem. Starania o ujednolicenie i wysokie standardy wykształcenia akademickiego i praktycznego, predysponującego do zawodu nauczyciela, oraz zarzucenie żałosnego dokształtu po fajrancie, reliktu kształcenia ustawicznego, z okresu chronicznego niedoboru kadr, wydatnie by się do tego przyczyniły.

Rezygnacja z wiodącej roli ideologii

Nie nakłaniam tu do rezygnacji z ideałów. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy, nawet kapłan woo-doo, miękko-kompetentny, przeciętny nauczyciel czy zwolennik teorii (sic!) płaskiej Ziemi ma święte prawo do wykształcenia, jakiego pragnie. Dlatego też, uważam, że wszystkie opcje polityczne, wyznaniowe i profesjonalne mogą wyjść na swoje, pod warunkiem przyjęcia wyjściowych założeń liberalnych. Nie ma sensu przekonywać, czyja wizja szkoły jest lepsza. Dla wszystkich wystarczy miejsca (do walki o swoje) jeśli nie będzie to zależało od widzimisię urzędnika i ministerialnej dotacji, a o drodze życiowej (tu edukacyjnej) obywatela nie będzie decydował mądrzejszy od radia minister, wiszący na sznurkach najmądrzejszego w całej wsi szeregowego posła.

Jak widać, zmiana, jeśli w ogóle nastąpi, będzie się musiała rozpocząć od przemiany samych zmieniaczy. Powyższa polemika z rodzajem literackim, który moim zdaniem zasłużył już na nazwę gatunkową (proponuję publicystykę zmiany), nie sugeruje cudów mniemanych (fińskich, obudzonych, neurodydaktycznych, ani żadnych innych), nie epatuje rzekomą prostotą rozwiązań, ani nie przekonuje, że wiadoma zmiana musi nastąpić, bo takie są prawa natury. Ma jednak, w moim szczerym przekonaniu, tę zaletę, że wskazuje drogę trudną i wyboistą, ale realnie istniejącą i gwarantującą zaistnienie i zrealizowanie każdej koncepcji pedagogicznej, o jakiej nawet zmieniaczom się nie śniło. Zamiast meandrów postmodernizmu, skrótów myślowych pedagogiki popularnej i rozmaitych rozstajów dialektyk, proponuje drogę prostą aż po horyzont, na którym można znaleźć dowolną szkołę: Tradycyjną i wymyśloną od nowa, obudzoną i pogrążoną w letargu, liberalną i ortodoksyjną, świetlicę i bieżnię korporacyjnych szczurów, katolicką i muzułmańską, podmiotową i podmiotem pomiatającą, prywatną i państwową, pod wezwaniem MEN i Ducha Świętego. Nic, tylko wybierać. Mam nawet dobrą wiadomość dla tych, których od nadmiaru opcji rozbolała głowa i serce: Po niedługim czasie, ewolucja sprawiłaby, że większość tych fanaberii liberała zajęłaby tak niszowe fragmenty oświatowego krajobrazu, że nie kłułyby ich w oczy. A wiadomo, co z oczu, to z serca.

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.