Polska szkoła musi się zmienić!

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Co do tego, że szkoła w Polsce musi się zmienić, panuje w narodzie zgoda wręcz niezwykła. Podzielają ten pogląd osoby zaangażowane w ruch Budzących się Szkół, rzecznicy szerokiego zastosowania nowych technologii w edukacji, refleksyjni pedagodzy dzielący się ze światem swoimi przemyśleniami. Także nauczyciele, których coraz bardziej uwierają nie tylko niskie płace, ale też rosnące trudności w ogarnianiu problemów dzieci i rodziców oraz bezmiar urzędowych wymagań.

Również rodzice, powszechnie borykający się ze szkolną rzeczywistością swoich pociech. Uważa tak wreszcie sama pani minister Zalewska, zachwalając obecną „reformę” jako drogę wiodącą do nowej, lepszej szkoły. A jednak, zamiast powszechnego porozumienia, mamy w polskiej edukacji coś w rodzaju stanu wojennego. Niemal wszyscy są mniej lub bardziej niezadowoleni. No, może poza szefową MEN i jej współpracownikami, którzy prezentują granitowe przekonanie, że dzięki ich działaniom wyłania się właśnie z niebytu alternatywny świat oświatowego szczęścia.

Szkopuł w tym, że powszechna zgoda dotyczy samej tylko potrzeby zmiany, co w ogóle jest znakiem czasów, bo dzisiaj każdy uważa, że trzeba uzdrowić sytuację, czy to w służbie zdrowia, czy w wymiarze sprawiedliwości, czy na osiedlowym parkingu. Dramatycznie jednak brakuje zgodności poglądów na powody zaistnienia owej potrzeby, a co za tym idzie, co konkretnie należałoby zmienić.

Jeśli chodzi o edukację, to Budząca się Szkoła podkreśla konieczność zastosowania w praktyce najnowszych osiągnięć nauki, ze szczególnym uwzględnieniem wiedzy o tym, jak funkcjonuje mózg. Aby mniejszym wysiłkiem, za to w bardziej komfortowych okolicznościach, skuteczniej pobudzać rozwój dzieci. Rzecznicy nowoczesnych technologii uważają, że skoro nadają one obecnie kształt naszemu życiu, to i codzienna działalność szkoły powinna zostać dostosowana do tego kształtu. Nauczyciele coraz częściej czują się niedocenieni, zagubieni, a nawet stłamszeni w szkolnych realiach, podobnie zresztą jak rodzice i dzieci, traktujący szkołę jako instytucję, której zadaniem jest zaspokojenie ich potrzeb, najlepiej wszystkich. Jeśli chodzi o poglądy mrowia refleksyjnych pedagogów nie podejmuję się nawet wskazać wspólnego mianownika, poprzestanę więc na zaprezentowaniu własnego. Otóż szkoła powinna się zmienić, ponieważ w ciągu kilku ostatnich dekad całkowicie zmieniły się w społeczeństwie relacje pomiędzy dorosłymi i dziećmi.

Cóż to oznacza?

Sięgnijmy najpierw pół wieku wstecz. Za czasów mojego dzieciństwa świat dzieci i świat dorosłych istniały równolegle. Oczywiście przenikały się, ale tylko w pewnym stopniu. Bywały wspólne zajęcia, obowiązki do wykonania przez dzieci w domu, święta i inne uroczystości rodzinne. Szkoła pojawiała się na tym obrazku o tyle tylko, że trzeba było pochwalić się ocenami (co bywało bolesne), oraz zameldować, że praca domowa jest odrobiona. Od czasu do czasu przychodziło poczekać z niepokojem na powrót mamy lub taty z wywiadówki.

Odkąd sięgam pamięcią nikt nie musiał mnie zabawiać. Czasem bawiłem się sam, czasem zapraszałem dzieci sąsiadów lub szedłem w gości do nich, a jeśli tylko była odpowiednia pogoda – wychodziłem na podwórko. Ono było centrum świata całej grupy małolatów, złożonej z około dziesiątki dzieciaków w różnym wieku. Razem wymyślaliśmy zabawy, przy okazji nabierając doświadczeń, zarówno fizycznych, jak społecznych.

Z kuzynką w podobnym wieku podczas spotkań rodzinnych znikaliśmy razem w drugim pokoju, skąd wywabiało nas dopiero wezwanie na kolację lub sygnał powrotu do domu. Rodzice grali w karty i nikomu z nich nie przychodziło do głowy, by sprawdzać, jak się bawimy. Podobnie zresztą jak nam, by zawracać im głowę czymkolwiek. Mieliśmy zawsze więcej pomysłów niż czasu na ich realizację.

Podobnie było w szkole. Lekcje lekcjami, nauczyciele nauczycielami, ale grupa rówieśnicza funkcjonowała autonomicznie. Stosowanie się do prostych reguł bezpieczeństwa, określonych przez dorosłych, na których straży stały zresztą raczej panie woźne, niż nauczyciele, zapewniało nam całkiem spory zakres swobody. Razem z kolegą z podstawówki, z którym wspólnie spędzałem tegoroczne ferie, doszliśmy do zgodnego wniosku, że w wewnętrznym życiu naszej społeczności uczniowskiej rodzice ani nauczyciele nie istnieli. Ewentualne ingerencje ograniczały się do poskramiania wyjątkowych łobuzów, ale sami też wiedzieliśmy, że nie należy ich naśladować, a najlepiej schodzić im z drogi. I tę wiedzę potrafiliśmy roztropnie stosować.

Proszę nie zakładać, że upływ czasu idealizuje wspomnienia. Nie piszę, że było mi w tym wszystkim dobrze albo źle – relacjonuję tylko, jak było. Zdarzyło się, że kolega z klasy wyzwał mnie na „solówkę”. Tego typu rozprawy odbywały się zazwyczaj za osiedlową górką, z dala od oczu osób dorosłych. Mimo groźby solidnego manta, bo kumpel był silniejszy i zaprawiony w takich bojach, nawet nie pomyślałem, że mógłbym szukać pomocy u rodziców czy nauczycieli. Problem był wyłącznie mój, zresztą (patrząc z perspektywy czasu) solidnie na niego zapracowałem. Rozwiązanie musiało być również wyłącznie moje. To, że ułagodziłem kolegę i uniknąłem lania, dobrze świadczyło o mojej dyplomacji i kreatywności, jakkolwiek mama nigdy nie dowiedziała się o tym akurat powodzie do dumy ze swojego syna. Swoich małych tajemnic przed dorosłymi miałem zresztą więcej i nikt nigdy nie próbował mi ich wydzierać.

W tych zamierzchłych czasach, o których teraz piszę, dzieci nie wchodziły w drogę dorosłym, a ci sprawowali swoją władzę w stopniu ograniczonym do spraw najważniejszych: aby były grzeczne i dobrze się uczyły. One odpłacały respektem, który zresztą rozciągał się także na osoby obce. Postrachem naszej bandy podwórkowej był pewien starszy pan z pierwszego piętra, który pilnował ze swojego balkonu, żebyśmy nie grali w piłkę pomiędzy kwiatkami na osiedlowej rabatce. Chociaż poruszał się o kulach i żadną miarą nie byłby w stanie nas dogonić, byliśmy więcej niż pewni, że jeśli poskarży rodzicom, to w domu będą bęcki. Dorośli byli wtedy bardzo solidarni.

Relacje dzieci i dorosłych w domu i w szkole były podobne. Dzięki temu świat dzieci był spójny, a szkoła nie stanowiła w nim żadnego dysonansu, choć niewątpliwie pod wieloma względami była jeszcze bardziej "pruska" niż obecnie.

***

Trudno powiedzieć, kiedy nastąpiła zmiana. Z pewnością był to proces rozciągnięty w czasie. Dość na tym, że dzisiaj domowy świat dziecka jest niemal tożsamy ze światem dorosłych. Zniknęły podwórka i grasujące po nich „bandy” małolatów. Zamiast wzajemnych, spontanicznych sąsiedzkich wizyt, są aranżowane przez dorosłych spotkania w nielicznych chwilach wolnych od rozmaitych obowiązków. Bo współczesne dziecko na rozmaitych zajęciach, w pocie czoła buduje swoją przyszłą, indywidualną karierę i czyni to z błogosławieństwem rodziców. W domu jest partnerem, którego w wieku lat trzech pyta się, czy podobają mu się buty takie, czy może inne, w wieku lat sześciu, czy ma ochotę chodzić do tej szkoły, czy może do innej. Ze starszymi dziećmi rozmawia się o wszystkim, także o nauczycielach, którzy – dlaczego nie – również mają się podobać. Młody człowiek stał się Wielkim Recenzentem wszystkiego, co go otacza, troskliwie izolowanym od zewnętrznych recenzji jego własnej osoby, które mogłyby spowodować traumę, albo co najmniej zaburzyć poczucie własnej wartości.

Dziecko współczesnych rodziców nie ma własnego świata. Jest przedmiotem nieustannej troski, nawet jeśli z powodu braku czasu codzienną rozmowę zastępuje szpiegujący smartwatch i lektura elektronicznego dziennika. Ma być zadbane, szczęśliwe, docenione, a powszechną presję na to chwilowo mało kto potrafi powiązać z szybko rosnącą liczbą przypadków dziecięcej depresji.

Dlaczego nastąpiła taka przemiana, to temat na oddzielną rozprawę. Ale jest ona faktem. Po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę w 2007 roku, pisząc artykuł „Dziecko w Domu Wielkiego Brata”. Rzecz była o telefonie komórkowym:

Ciągła dostępność telefonicznego "pokoju zwierzeń" sama w sobie może nadawać problemom większą rangę, niż na to zasługują, a rodzicom przysparzać dodatkowych zmartwień. Oto przykład.

Dziewczynki w wieku 11-12 lat bywają wyjątkowo wrażliwe na swoim punkcie. Bardzo łatwo im dokuczyć, urazić. Zaczynają już marzyć o księciu z bajki, tymczasem w otoczeniu mają głównie niedojrzałych emocjonalnie kolegów, którzy, jeśli nawet interesują się koleżankami, to zupełnie nie potrafią tego odpowiednio wyrazić. Niezdarne próby okazywania zainteresowania ze strony chłopców w tym wieku uzyskały nawet złośliwą nazwę „końskich zalotów”. Są to najczęściej różnego typu zaczepki, słowne lub fizyczne, które zalotnikowi wydają się śmieszne, choć dla obiektu uczuć okazują się przykre i bolesne. Zdarzają się w każdym środowisku, a doświadczenie pedagogiczne uczy, że rzadko prowadzą do jakichś długotrwałych konfliktów.

W naszym przykładzie podczas przerwy między lekcjami zdarza się właśnie taka zaczepka, wyjątkowo złośliwa. Ofiara z płaczem sięga po telefon i dzwoni do mamy lub taty. W pokoju zwierzeń opowiada o swoim nieszczęściu i słucha słów pociechy. W końcu uspokaja się i po wyłączeniu telefonu, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, zapomina o sprawie, albo przynajmniej nabiera do niej zdrowego dystansu. W tym czasie rodzic, któremu córka przez telefon powiedziała niewiele, za to w ogromnych emocjach, pozostaje w poczuciu, że zaistniało nieszczęście. To przeświadczenie towarzyszy mu przez cały dzień, stopniowo potęgując napięcie emocjonalne. Wreszcie rodzina spotyka się w domu i… rozpoczyna się szarpanie zabliźnionej już rany. „Co powiedział?”, „Kiedy?”, „Co ty odpowiedziałaś?, „A wtedy co on zrobił?” – i tak, pytanie po pytaniu, zdarzenie z gatunku tych, które pomiędzy dziećmi zachodziły, zachodzą i z całą pewnością będą zachodzić w przyszłości, zaczyna żyć własnym życiem.

Najgorsze jest to, że tak wychowywane dzieci autentycznie przestają radzić sobie z problemami. Naprawdę cierpią w sytuacjach, które pół wieku temu były w najgorszym razie dobrą przyczyną, by usiąść w kąciku i chwilę popłakać. Nie mają umiejętności radzenia sobie, bo nie miały gdzie i kiedy nauczyć się tego. Spowodowane brakiem podwórkowych doświadczeń deficyty w funkcjonowaniu zmysłów próbujemy nadrabiać zajęciami integracji sensorycznej. Wygląda na to, że już niedługo deficyty umiejętności radzenia sobie ze światem i samym sobą będziemy kompensować zajęciami integracji emocjonalnej. Nie używając tej nazwy nasza szkolna psycholog już zgłosiła, że takie działania wydają się jej niezbędne.

Z trudem godzę się z opisaną tutaj zmianą. Ale nie można obrażać się na rzeczywistość. Żeby było jasne – jakkolwiek zaprezentowałem to zjawisko w kontekście domu, nie uważam, że należy obarczać winą rodziców. To tylko jeden z przejawów przemian cywilizacyjnych, które – jak uważam – powoli zaczynają nas przerastać. W rodzinach, w placówkach oświatowych, wszędzie. Konsekwencje tego powinny, między innymi, wpływać na sposób działania szkoły. Niestety, nic takiego się nie dzieje.

O ile dzieci wyrastają dzisiaj w środowisku rodzinnym, które współtworzą razem z dorosłymi, o tyle szkoła pozostała na etapie ścisłego podziału na dwa światy: dzieci i dorosłych. Niestety, bez domowej i podwórkowej zaprawy młodzi ludzie nie potrafią już sami organizować tego swojego świata w szkole. Czują się w nim obco, oczekują od nauczycieli pomocy i wsparcia tak, jak otrzymują je od rodziców. A nauczyciele wciąż tkwią w swojej własnej czasoprzestrzeni. Jeżeli są wśród nich tacy, którzy czują i chcieliby inaczej, reżim szkolny, z lekcjami i krótkimi przerwami, praktycznie nie daje im takiej możliwości. No i przepis na kryzys gotowy. On zresztą już jest, leży u źródła wielu niepokojących zjawisk obserwowanych dzisiaj w szkołach.

Myśleć na możliwymi rozwiązaniami można i trzeba. Świetnym pomysłem jest tutoring, w którym uczeń otrzymuje w jakimś sensie na wyłączność uwagę wybranego nauczyciela. Ale to kropla w morzu potrzeb.

Szkoła musi się zmienić, aby być w stanie zaopiekować się każdym uczniem z osobna. Zamiast trzydziestu lekcji w tygodniu, podczas których nauczyciel (nawet bardzo dobry) siłą rzeczy spogląda na podopiecznych z perspektywy swojego świata, trzeba budować w szkołach wspólny świat uczniów i nauczycieli, a dopiero na tej bazie przywracać młodym ludziom kształtowaną kiedyś na podwórku umiejętność funkcjonowania w społeczności. Media społecznościowe tego braku nie skompensują.

Nie twierdzę, że należy lekceważyć osiągnięcia nauki o mózgu, ale skuteczne uczenie wydaje mi się obecnie mniej istotne dla rozwoju młodego człowieka, niż jego integracja emocjonalna. Podobnie nowoczesne technologie – są przydatne; trzeba je oswajać i wykorzystywać, ale nieogarnięte dziecięce emocje to jest autentyczne i najbardziej dramatyczne wyzwanie obecnych czasów.

Największym błędem reformy Zalewskiej jest to, że daje złudną nadzieję rozwiązania współczesnych problemów relacji młodych i dorosłych przez powrót do starych, dobrych wzorców. Poczucie bezpieczeństwa dorosłych, wywołane świadomością, że szkołą działa tak jak za czasów ich młodości, nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia. Dom działa dzisiaj inaczej, dziecko działa inaczej, świat działa inaczej, to i szkoła musi działać inaczej.

Jeżeli pani Zalewska zapowiada prace nad zmianą sposobu wynagradzania nauczycieli, to jak rzadko deklaruje coś sensownego. Ale dopasowywanie nowych zasad do obecnego kształtu szkoły jest czystą stratą czasu. Życie wymusi (już wymusza!) zmianę sposobu funkcjonowania tej instytucji i zmianę priorytetów w pracy nauczycieli. Usiłując poprawiać tylko stan obecny narażamy się na frustracje – wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nauczyciele nie protestują tylko z powodu nędznych zarobków. Burzą się również w poczuciu bezradności wobec tego, z czym mają do czynienia na co dzień. Próby poprawienia tradycyjnej szkoły w myśl urzędniczych idei przywodzą na myśl konia Boksera ze „Zwierzęcego folwarku”, który na każde niepowodzenie źle zarządzanej gospodarki postanawiał pracować jeszcze ciężej. Aż zdechł.

 

POSTSCRIPTUM:

Przed sekretariatem STO na Bemowie wywieszamy rysunki, które pomagają rodzicom naszych przyszłych uczniów poznać pedagogiczne idee szkoły. Oto na jednym z nich widzimy dwie matki z dziećmi. Pierwsza trzyma córkę za rękę, druga dziewczynka bawi się sama, z dala od swojej mamy.

Pani Zosia jest bardzo samodzielna – zauważa pierwsza mama. – Jak pani to robi?
Pozwalam jej – odpowiada druga.

Żart wydaje się dobry, a aluzja przejrzysta. Ale pięćdziesiąt lat temu ani moja mama, ani mamy kolegów biegających po podwórku z kluczem na szyi, nie byłyby w stanie pojąć, co odkrywczego albo śmiesznego jest w tym rysunku. Dla nich było oczywiste, że dzieci mają także swój świat, w którym gospodarują w sposób samodzielny. Niestety, dzisiaj stoimy przed wyzwaniem ogarnięcia zupełnie innej sytuacji.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.