Co z tą polską edukacją?

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times
debaty edukacyjne Demagogiczne argumenty, język rodem z poprzedniej epoki i straszenie nauczycieli, że zmiany w systemie edukacji pozbawią ich pracy, a całe pokolenia skazane będą na edukacyjny niebyt. Taki obraz wyłania się z artykułu Jakuba Rzekanowskiego „Nie idę dziś do szkoły” opublikowanym w „Głosie Nauczycielskim”. Czy nowy rok szkolny okaże się przełomowy?
 
Artykuł kreśli sugestywny obraz podupadającej polskiej edukacji, która poprzez (w domyśle złodziejską oczywiście) prywatyzację i oddanie w ręce "chciwych" i "żądnych zysków" stowarzyszeń i lokalnych organizacji, zostanie pozbawiona środków finansowych i kontroli państwowej. Przez to tysiące, ba, setki tysięcy biednych polskich dzieci zostanie pozbawionych możliwości uczenia się. Luksus ten przypadnie w udziale tylko nielicznej garstce szczęśliwców, którzy i tak już dostali od losu więcej niż im się należy i byli na tyle zaradni, żeby urodzić się w rodzinach szefów banków i prezesów firm. Jakub Rzekanowski głosi takie oto tezy:
  1. Szkoły będą przekazywane fundacjom i stowarzyszeniom oraz prywatnym biznesmenom, którzy będą zatrudniać nauczycieli na kiepskich warunkach (byle taniej) a placówki powoli prywatyzować (żeby oczywiście zarobić).
  2. Prywatyzacja spowoduje, że na uczenie się będą mogły sobie pozwolić tylko dzieci z „luksusowych osiedli”.
  3. Za rok, szkoła nie będzie już wyglądała „po staremu” (w domyśle – "lepszemu"), a rewolucja w duchu liberalnym spowoduje, że o jej działaniu decydować będzie rachunek zysków i strat (w domyśle – to źle).
  4. Z jednej strony, istnieje społeczna wizja państwa, które „nie skąpi pieniędzy na edukację, woli dać na szkoły zamiast na zbrojenia, na posiłki w szkolnej stołówce, a nie na sfinansowanie przywilejów podatkowych dla najbogatszych”, a za to „Na kontrze mamy głoszoną przez gospodarczych liberałów wizję państwa indywidualnego sukcesu, w którym każdy zależy tylko od siebie”.
  5. W związku z tym, niedługo utworzą się w Polsce wyspy dobrobytu i nędzy, a większość uczniów, która, według wiedzy autora, „będzie kiedyś zarabiać na życie jako najemni pracownicy”, dzięki pikietującym dziś nauczycielom nauczy się, że „warto organizować się w obronie naszych praw i zdobyczy socjalnych.”
Analizując sposób myślenia autora, można więc wysnuć wniosek, że remedium na bolączki polskiego systemu oświaty jest podniesienie poziomu płac nauczycieli, utrzymanie szkół, które będą kontrolowane centralnie przez państwo, tworzenie placówek nie tam, gdzie jest to opłacalne, ale tam, gdzie urzędnicy ocenią, że jest to „społecznie pożądane” i sprawiedliwe. Szkoda, że na końcu nie dodał jeszcze słynnego „pomożecie” oraz nie zaproponował czytelnikom organizacji marszu poparcia.

Niestety taki sposób myślenia o edukacji jest powszechny w polskiej debacie publicznej. Wielu dorosłych postrzega model ze szkoły swojego dzieciństwa jako najbardziej idealny, nie dopuszczając przy tym myśli, że oto świat zmienił się i dziś wymagane są zupełnie inne umiejętności niż tylko pisanie i czytanie. Boimy się zmian, bo zawsze lepsze jest zło znane niż coś nieznanego. Ale czy nam się to podoba czy nie, świat gwałtownie gna do przodu, a polska edukacja nadal stoi w miejscu. Bez radykalnych zmian polscy uczniowie będą nadal zmuszeni harować na dwa etaty – najpierw odrobić pańszczyznę w nudnej szkole, a potem iść na korepetycje uzupełniać braki.
 
Akurat moje wykształcenie łączy ze sobą dwa aspekty, które poruszane są w artykule – jestem z wykształcenia politologiem – politykiem społecznym, a jednocześnie skończyłam studia nauczycielskie w kolegium językowym. Dlatego pozwolę sobie odeprzeć argumenty pana Rzekanowskiego.
 
Prywatyzacja, subsydiarność i sprawiedliwość
Po pierwsze – główne punkty, na których autor buduje swój sposób rozumowania to zasada subsydiarności (w odróżnieniu od centralizacji), poza tym „sprawiedliwość”, no i oczywiście naczelny wróg – prywatyzacja (często pojawiający się w debatach na temat szkolnictwa). Trudno dyskutować z argumentami ideologicznymi, ale nie bez powodu Unia Europejska promuje zasadę subsydiarności – również reforma administracyjna miała na celu przygotować polski system do przerzucenia większości działań na możliwie najniższy szczebel. Również w dziedzinie edukacji, która mocno opiera się na działaniach podejmowanych w ramach społeczności lokalnych. System scentralizowany zawsze oznacza większą biurokrację i ścisłą kontrole, a co za tym idzie opóźnianie zmian, które zamiast od dołu, muszą wychodzić od samego szczytu decyzyjnej hierarchii. Tymczasem w zglobalizowanej gospodarce (i tworzącym się społeczeństwie wiedzy) zmiany muszą być wprowadzanie natychmiast – inaczej zostaniemy edukacyjnym skansenem. Czy naprawdę urzędnik w Warszawie lepiej wie co potrzebne jest uczniom z Białki Tatrzańskiej, niż wójt Gminy Bukowina, który w tej szkole ma dwójkę własnych dzieci?

W Polsce widać ogromne dysproporcje między poszczególnymi regionami, co wychodzi zawsze w ogólnopolskich testach gimnazjalnych i na maturze, a pozostawienie jednolitego, standardowego systemu zarządzanego przez biurokratów tylko tę sprawę pogorszy. Podejrzliwość w stosunku do przekazywania szkół stowarzyszeniom pokazuje tylko, jak niska jest w Polsce nadal wiedza o tym, jak działa społeczeństwo obywatelskie. Mała wiejska szkoła, prowadzona przez ludzi, którzy zakładają dobrowolne (i nie działające przecież dla zysku) stowarzyszenie, zrzeszające również rodziców, na pewno będzie bardziej przyjazna uczniom i opłacalna niż państwowy moloch, powstały na mocy decyzji administracyjnej urzędników.
 
Sprawiedliwość nie zawsze oznacza równość
Sprawiedliwość to pojęcie, które może być rozumiane na wiele sposobów, ale przez Jakuba Rzekanowskiego ewidentnie rozumiane jest jako „każdemu po równo”. Takie pojęcie wyrównywania szans miałam okazję przećwiczyć w mojej szkole podstawowej, w jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie wymagania w klasie dostosowane były do najmniej zdolnych uczniów tak, żeby mogli nadążyć za resztą. Najzdolniejszymi nie zajmował się nikt, ponieważ nie sprawiali problemów, a takim uczniom uwagi poświęcać nie trzeba. Można też wspomnieć upowszechnienie wykształcenia średniego poprzez maturę, którą zdawało 90% uczniów i w końcu stała się niczym nie znaczącym świstkiem. To równanie w dół jest nadal jedną z największych wad polskiego systemu edukacji. Autor „Nie idę do szkoły” z pogardą odnosi się do pomysłu, że Polska edukacja chce przejść do systemu indywidualnego sukcesu, który zależy tylko od jednostki. Ale czymże innym jest wyrównywanie szans, jeżeli nie takim właśnie podejściem? Sukces społeczeństwa to suma drobnych sukcesów jego członków. To Kasia musi nauczyć się odmiany francuskich czasowników, żeby znaleźć pracę w dużej międzynarodowej firmie, to Jasia trzeba zachęcić, żeby przysiadł nad biologią i kiedyś został lekarzem. W ławkach szkolnych siedzą konkretne dzieci, które mają własne problemy, wyzwania, obawy - a nie jakiś wyimaginowany twór zbiorowy. Tylko przez całkowicie indywidualne podejście do ucznia można spowodować, że szanse życiowe uczniów naprawdę będą wyrównywane.

Nierówności
Historia pokazała, że idea równości na siłę nie sprawdziła się. Nawet najlepsza reforma nie da nic, jeżeli w szkołach zatrudniani będą nauczyciele bez motywacji, niekompetentni, niechętni zmianom. A selekcja negatywna nadal króluje. Rozwiązaniem musi być oczywiście podniesienie płac, ale najpierw warto upewnić się, czy usługi za które płacimy są należycie wykonywane. Karta Nauczyciela skutecznie utrudnia zwalnianie pracowników oświaty, którzy źle wypełniają swoje obowiązki. To relikt poprzedniego systemu, który w sztuczny sposób oddziela ten zawód od reszty. Nie ma żadnego powodu, żeby nauczyciele byli traktowani inaczej niż inne zawody. Czy naprawdę pracownik korporacji, który spędza cały dzień przed komputerem i na stresujących spotkaniach, wraca do domu mniej zmęczony niż nauczyciel…? A on nie ma prawa do wcześniejszej emerytury...

Pamiętam swój pierwszy dzień na praktykach nauczycielskich w wielkiej szkole podstawowej w Warszawie, gdzie nauczycielki powitały nas, praktykantki, słowami „Boże, dziewczyny, nie idźcie nigdy pracować w szkole”. Po czym szły uczyć dzieci – z odrazą, z niechęcią, z żalem do całego świata. Mamy niż demograficzny i szkół będzie ubywać, bo ubywa uczniów. Zamiast sponsorować komuś miejsce pracy trzeba przeprowadzić wreszcie pozytywną selekcję, pozamykać ogromne szkoły molochy, zawalczyć z ogromem biurokracji i wtedy podwyższyć place tym, którzy do tego zawodu się nadają. Żyjemy w gospodarce wolnorynkowej i jeżeli nadal będziemy pakować publiczne pieniądze w nierentowny system, to okaże się niedługo że jest to worek bez dna. Kraje, które nie bały się reform, tak jak Wielka Brytania już na tym zyskują. Państwo może być gwarantem pewnych standardów, ale pełnej równości nigdy nie zapewni – zawsze będą uczniowie słabsi i lepsi, bardziej i mniej zdolni, ubodzy i pochodzący z bogatych rodzin. Państwo, które „nie skąpi pieniędzy na edukację” musi kontrolować na co są wydawane, a to może odbywać się efektywnie tylko na najniższym poziomie, jak najbliżej ucznia i jego rodziny.
 
Warto wreszcie ocknąć się z mitu, w którym chcemy żyć. Nie jesteśmy edukacyjna potęgą – polskie szkoły nie są nowoczesne, uczniowie się w nich nudzą i muszą spędzać dodatkowe godziny na zajęciach płatnych uzupełniając to, czego nauczyciele nie byli w stanie lub nie chcieli nauczyć. Nauczyciele powinni wreszcie zauważyć, że ich zawód wymaga profesjonalizmu jak każdy inny, że o swoje miejsca pracy powinni konkurować z innymi kandydatami i żaden stopień rozwoju zawodowego nie powinien im tego zatrudnienia gwarantować, jeżeli nie spełnią wymaganych kryteriów. Uzależnienie płacy od stażu pracy jest usprawiedliwione, ale nie w takiej skali jak ma to miejsce obecnie. Mimo, że skończyłam studia nauczycielskie nigdy nie poszłabym pracować w szkole. Pomijając kwestie finansowe, w czasie praktyk wystarczająco zniechęciły mnie moje ewentualne koleżanki po fachu, które niskimi pensjami usprawiedliwiały brak wysiłku, żeby choć trochę wyjść naprzeciwko swoim uczniom i znaleźć z nimi nić porozumienia. Spotkałam się z opinią, że nauczyciel to dobry zawód dla kobiety, bo nie trzeba się wysilać, ma się wszystkie świadczenia i dwa miesiące wakacji wolnego. Spotkałam też świetnych nauczycieli, którzy ginęli w lawinie wymagań, formalności i minimów programowych, które ledwo udawało im się realizować w przeładowanych klasach. W polskich szkołach nadal uczeń jako jednostka ginie w masie zwanej klasą, potem w masie zwanej szkołą, a na koniec staje się częścią bezkształtnej masy polskiej młodzieży. Rodzic natomiast często traktowany jest jako intruz, który stara się ingerować w pracę systemu, który przecież po to istnieje, żeby nie musiał zajmować się edukacją własnych dzieci. To musi się zmienić, ale niestety kolejnym rządom po prostu brakuje ODWAGI… i być może również wiedzy o tym, czym jest naprawdę nowoczesna edukacja. A że wprowadzane zmiany są długofalowe i skutki decyzji podjętej dziś możemy odczuć dopiero za kilka, a nawet kilkanaście lat, a to dla polityków zabiegających o zwycięstwo wyborcze mało opłacalna inwestycja...