Dobro powszechnie pożądane

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Niewiele jest pojęć w dziedzinie edukacji i wychowania, które cieszą się większą popularnością i budząc cieplejsze odczucia w społeczeństwie niż „dobro dziecka”. Owo „dobro” zdaje się być przedmiotem największego i zadziwiająco zgodnego pożądania rodziców i nauczycieli – po prostu wszyscy go chcą! Diabeł jednak, jak zwykle, tkwi w kwestiach szczegółowych.

Zacznijmy od definicji. Tu od razu niespodzianka – niezawodna zazwyczaj Wikipedia milczy! Jest „władza rodzicielska”, „opiekun”, „posłuszeństwo”, a „dobra dziecka” nie ma. Z licznych odnośników wskazanych przez Google’a można dowiedzieć się, że ustawowa definicja tego pojęcia po prostu nie istnieje. Dociekliwi mogą poszukać informacji o charakterze opisowym. Na przykład, blog prawniczy www.kruczekblog.pl spieszy z wyjaśnieniem, którego fragment przytaczam poniżej:

Sąd Najwyższy w postanowieniu z dnia (…) wskazał, że „pojęcie dobra dziecka z jednej strony obejmuje całą sferę najważniejszych jego spraw osobistych, przykładowo takich jak rozwój fizyczny i duchowy, odpowiednie kształcenie i wychowanie oraz przygotowanie do dorosłego życia, z drugiej zaś – ma ono wyraźny wymiar materialny. Polega on na konieczności zapewnienia dziecku środków do życia i realizacji celów o charakterze osobistym, a w wypadku gdy ma ono swój majątek, także na dbałości o jego interes majątkowy” (Legalis, nr 333272).

Zakres wcale niemały, prawda? O ile jeszcze sprawy majątkowe nie budzą specjalnych wątpliwości, o tyle sprawy osobiste dziecka otwierają ogromne pole dla rozmaitych interpretacji. Nawet na zdawałoby się uporządkowanym gruncie prawnym mogą być one przedmiotem kontrowersji, choćby podczas rozprawy rozwodowej rodziców. Tym bardziej w życiu codziennym, kiedy w grę wchodzi, na przykład, różny punkt widzenia matki i ojca oraz nauczycieli na rozmaite sprawy związane z funkcjonowaniem dziecka w szkole, i wynikające z tego emocje. Zarówno rodzice, jak nauczyciel mają obowiązek kierowania się dobrem dziecka. A że często pojmują je odmiennie, jak Polska długa i szeroka stanowi to w szkołach źródło obustronnych frustracji i zarzewie konfliktów.

***

Skąd właściwie nauczyciel ma wiedzieć, co jest dobre dla ucznia? Odpowiedź narzuca się sama – z wiedzy uzyskanej w ramach kształcenia pedagogicznego. A jak może to wyglądać w praktyce?

Pod koniec listopada wziąłem udział w spotkaniu konsultacyjnym na temat nowego standardu kształcenia nauczycieli, organizowanym pod auspicjami Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Ogólnie rzecz biorąc, zaprezentowana tam koncepcja pozytywnie mnie zaskoczyła, zawierając cały szereg elementów, pod którymi z czystym sumieniem mógłbym się podpisać. Nie jestem upoważniony, by upowszechniać informacje na ten temat, szczególnie że konsultacje nadal trwają, wspomnę tylko o jednej sprawie szczegółowej, powiązanej z tematem tego felietonu. Otóż w omawianym projekcie, w opisie efektów kształcenia, na pierwszym miejscu zapisano takie oto zdanie:

[Nauczyciel] kieruje się w swych działaniach dydaktyczno-pedagogicznych dobrem każdego ucznia oraz poczuciem odpowiedzialności za jego postępy i osobowy rozwój.

Otóż i mamy tutaj „dobro każdego ucznia” jako naczelny imperatyw postępowania absolwenta studiów nauczycielskich. „Dobro”, które nie jest zdefiniowane, dodatkowo ubogacone słowem „każdego”, co może prowadzić nauczyciela do konfliktu wewnętrznego, bowiem dobro jednego dziecka w klasie może w niektórych przypadkach pozostawać w sprzeczności z dobrem innego.

Cóż, może ktoś powiedzieć, że się czepiam, bo nawet przy braku definicji można przecież analizować konkretne sytuacje i wybierać rozwiązania najlepsze dla dziecka. Oczywiście, ale do tego potrzeba doświadczenia oraz umiejętności refleksji pedagogicznej, co w kontekście studiów nauczycielskich powinno oznaczać dziesiątki godzin spędzonych już nawet nie na praktykach w szkole, ale na analizie i dyskutowaniu długiego szeregu konkretnych przypadków. Obawiam się, że tego elementu brakuje obecnie i zabraknie także w przyszłych programach, opartych na opracowywanym właśnie standardzie. Niestety, dyskusja i snucie refleksji nader często trafia w świadomości studentów i wykładowców do szuflady podpisanej „strata czasu”.

Przyjmijmy jednak, że mój pesymizm jest nieuzasadniony. Przyszli nauczyciele zdobędą podczas studiów trochę niezbędnego doświadczenia, nieco umiejętności refleksji pedagogicznej. Przy okazji uzyskają też z pewnością potężny ból głowy, bowiem istnieje cały szereg sytuacji, w których jednoznaczne określenie, co jest korzystne dla dziecka będzie trudne lub po prostu niemożliwe.

Czy jest w interesie dziecka poddanie go szczepieniom ochronnym, czy raczej nie, skoro wiele osób żywi podejrzenie, że dają one szkodliwe dla zdrowia skutki uboczne? To pytanie wcale nie jest abstrakcyjne, chociaż równocześnie bardzo łatwe dla nauczyciela, bo powinien on stać na gruncie wiedzy naukowej, a ta bezwarunkowo potwierdza zasadność szczepień. Ale czy należy zadawać prace domowe, czy może w ogóle z nich zrezygnować? Co prawda mają one swoje miejsce w metodyce nauczania, ale przecież są także badania naukowe wskazujące na ich ograniczoną przydatność. Nie trzeba zresztą wielkiego pedagoga, by dojść do wniosku, że dla uczniów o mniejszych możliwościach praca w domu może być jedyną drogą zaspokojenia większych aspiracji, z kolei dla uczniów, którym nauka przychodzi łatwo, ta sama praca może być po prostu zbędna. Z punktu widzenia „dobra” każdego dziecka z osobna prace domowe należałoby zatem dobierać „na wymiar”, jednak czy można sobie na to pozwolić w szkole, w której póki co nauczyciel pracuje raczej z całą klasą, aniżeli z każdym z uczniów z osobna? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

Zajmijmy się teraz rodzicami. Skąd oni mają wiedzieć, co jest dobre dla dziecka, oczywiście jeśli pominiemy popularny, acz nie zawsze słuszny stereotyp, że „rodzic wie najlepiej, co jest dobre dla jego dziecka”. Nie zawsze, bowiem czasem nie ma niezbędnej wiedzy, czasem serce przesłania mu rozum, a ostatnio coraz częściej podpiera się informacjami uzyskiwanym z internetu, których jakość bywa, delikatnie mówiąc, wątpliwa. Na domiar złego zanikła ciągłość wychowawcza w rodzinach, która w przeszłości pozwalała każdemu kolejnemu pokoleniu wzorować się na poprzednim, także w kwestii postępowania z potomstwem. Rodziny wielopokoleniowe odeszły w niebyt i rodzice zostali sam na sam ze swoimi problemami, które w zmieniającym się świecie mnożą się jak króliki. Babcia i dziadek nie wspomogą dobrą radą, bo sami przecierają oczy ze zdumienia patrząc, co dzieje się ze światem.

A najgorsze, że z powodu rozpowszechnienia internetu szerokie kręgi społeczeństwa uzyskały przekonanie, że znają się na wszystkim. Wiedza fachowa, doświadczenie i wyobrażenia nauczyciela zderzają się z wiedzą, doświadczeniem i wyobrażeniami rodziców, a najbardziej poszkodowane z tej kolizji wychodzi zazwyczaj… dobro dziecka.

Tu dygresja.

Zdarzyło mi się już kilkakrotnie chwalić na blogu „Dziennik Gazetę Prawną” za częste i kompetentne poruszanie rozmaitych tematów związanych z edukacją. Mimo tak dobrej opinii weekendowy magazyn tej gazety z 1-3 grudnia br. zdołał jednak wprawić mnie w zdumienie. Znalazłem w nim bowiem aż dwa duże artykuły dotyczące zagadnień szkolnych: „Rodzic do kąta” Miry Suchodolskiej i „Ofiary systemu” Artura Radwana (ten drugi poświęcony bynajmniej nie dzieciom, a nauczycielom). Proszę się nie dziwić mojemu zdziwieniu, ale mikroskopijna ranga społeczna oświaty wyraża się między innymi tym, że publikacje na jej temat pojawiają się w popularnych mediach głównie na początku roku szkolnego, czasem jeszcze pod jego koniec. I tyle, chyba że trafi się jakaś spektakularna afera. A tu grudzień i aż dwie publikacje. I jak tu nie kochać takiej gazety?!

Wracając do meritum: w artykule Miry Suchodolskiej „dobro dziecka” pojawia się dwukrotnie:

„Nauczyciel powinien wspierać rodziców dla dobra dziecka. Nie są przeciwnikami. Większość z nich posyła swoje dzieci do szkoły, bo wierzy, że tam się nimi zaopiekują najlepiej jak potrafią – mówi Agnieszka Stein, psycholog”.

„Nawet z najbardziej rozemocjonowanym rodzicem można się dogadać, bo mamy wspólny cel: dobro jego dziecka. Zawsze więc można się spotkać gdzieś w pół drogi – mówi Joanna [ze Śląska].”

Niestety, ja ten problem widzę odmiennie, niż osoby cytowane w artykule. Może rodzic rzeczywiście początkowo wierzy, że w szkole dzieckiem zaopiekują się najlepiej, jak potrafią, ale nader szybko i łatwo dochodzi do wniosku, że nie potrafią, i pojawia się żal, pretensje, roszczenia. A co do wspólnego celu, to jest on taki głównie w sferze deklaracji, które rzadko wytrzymują zderzenie z praktyką. Niestety, wspólne działanie rodziców i nauczycieli, których (podobno) łączy dobro dziecka, to tylko piękna teoria. Szkoła nie jest w stanie dostosować się do całego kalejdoskopu oczekiwań swoich klientów. Nauczycielom brakuje umiejętności, chęci, a nawet po prostu czasu, by przekonywać rodziców do swoich racji, koić wzburzone emocje, wreszcie w sposób kulturalny stawiać granice. Frustruje ich współczesny brak szacunku dla wiedzy i doświadczenia pedagogicznego, brak zrozumienia dla uwarunkowań pracy szkoły, czyli garbu podstawy programowej, zmieniających się przepisów, mód itd. Mają być profesjonalistami, ale pracują w mało profesjonalnych warunkach – nie tylko dlatego, że szkoły są źle zorganizowane (bo bywają różne), ale także z powodu samej materii swojej pracy, która z natury powinna być bliższa sztuce, niż rzemiosłu.

Z drugiej strony ci sami nauczyciele robią wiele błędów w komunikacji z dziećmi i rodzicami, nie potrafią wspierać się wzajemnie i nie zawsze mają poczucie wsparcia ze strony dyrektora. A że rodzice w swojej ogromnej rzeszy bywają baaaardzo różni, współczesna polska szkoła jest areną mniej lub bardziej widocznych konfliktów, rodzących obustronne frustracje. Co konstatuję ze smutkiem.

Pora na puentę. Kilka lat temu w statutach obu naszych szkół STO na Bemowie organ prowadzący dokonał pozornie kosmetycznej zmiany: zamiast „Nadrzędną ideą Szkoły jest dobro dziecka” wpisane zostało „Nadrzędną ideą Szkoły jest dobro człowieka”. W intencji chodziło o zwrócenie uwagi, że szkoła jest dobrym środowiskiem rozwoju młodego człowieka, jeśli dobrze czują się w niej wszyscy członkowie związanej z nią społeczności, czyli także nauczyciele i rodzice. To nie tylko dziecko, ale także jego rodzice powinni być przedmiotem zainteresowania i troski nauczycieli. To nie tylko dziecko, ale także jego nauczyciele powinni być przedmiotem zainteresowania i troski rodziców. Wiem z doświadczenia, że jest to niezwykle trudne. Ale trzeba to sobie uświadamiać i do tego dążyć, bo nie ma alternatywy, jeśli chcemy tworzyć dobre środowisko rozwoju ucznia. Sytuacja, w której rodzice i nauczyciele wchodzą w konflikt, którego świadkiem, albo co gorsza uczestnikiem staje się dziecko, z całą pewnością nie służy jego dobru!

Temat poruszony w tym felietonie „chodził mi po głowie” już od dawna. Na dowód tego przytaczam poniżej trzy hasła ze „Słownika dla rodziców i nauczycieli zagubionych w nowoczesnym świecie”, które zapisałem z górą dwa lata temu:

DOBRO DZIECKA – przedmiot zgodnego pożądania rodziców, nauczycieli i polityków. Wszyscy go chcą. Wyobrażenia na jego temat są natomiast bardzo różne i często sprzeczne, co, między innymi, leży u źródła tradycyjnego konfliktu pomiędzy szkołą i domem. Będąc rodzicem albo nauczycielem warto pamiętać, by mówiąc „dobro dziecka wymaga” koniecznie zaznaczyć: „moim zdaniem”. Co do polityków, bardziej wskazane będzie „zdaniem przywódcy naszej partii”.

DZIECKO JEST NAJWAŻNIEJSZE – mantra powtarzana przez ludzi związanych z edukacją. Błędna w założeniu. Dziecko wychowane w poczuciu swojej wyjątkowej ważności nigdy nie pojmie rzeczy fundamentalnej dla harmonijnie funkcjonującego społeczeństwa, że ważny jest każdy człowiek. W szkole, na przykład, nauczyciel, rodzic, a także pani woźna i pan dozorca.

ODPOWIEDZIALNOŚĆ – najczęściej wskazywana przez rodziców i nauczycieli wartość w kształceniu młodego pokolenia. Większość rodziców uważa, że odpowiedzialność za naukę ich dziecka ponoszą nauczyciele. Większość nauczycieli prezentuje pogląd odwrotny. W następstwie tego stanu rzeczy większość dzieci nie uczy się odpowiedzialności ani w domu, ani w szkole.

***

POSTSCRIPTUM:

Po przeczytaniu całego felietonu doszedłem do wniosku, że moje ogólne rozważania mogą Czytelnikowi wydać się oderwane od twardych realiów szkoły. Bo czy w końcu mamy kierować się „dobrem dziecka”, czy nie? Jeśli tak, to po co te dywagacje?! A jeśli nie, to czym mamy się kierować?! Niestety, mogę jedynie wezwać w tym miejscu na pomoc Janusza Korczaka. Dziecko, to po prostu człowiek. Kierujmy się w ogóle w życiu, a w szczególności w szkole życzliwością, wyrozumiałością, zrozumieniem I zaufaniem. Wobec wszystkich, małych i dużych. To będzie najlepiej służyło... dobru człowieka.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.