Zrób sobie Finlandię!

fot. domena publiczna - Pixabay.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Kilka dni temu, podczas dorocznej wizyty u pani doktor, która od ćwierć wieku konserwuje mnie po ciężkiej chorobie, zgadaliśmy się jak Polka z Polakiem. „Co Pan myśli o reformie oświaty?” – padło pod moim adresem. „A co Pani sądzi o sieci szpitali?!” – skontrowałem.

Na szczęście dla naszej entente cordiale bez większego trudu ustaliliśmy, że oboje sądzimy mniej więcej to samo, i że nasza opinia odpowiada poglądowi większości sędziów na forsowaną przez władze reformę wymiaru sprawiedliwości. Czyli, delikatnie mówiąc, jesteśmy dalecy od zachwytu. Co nie znaczy, że dotychczasowe rozwiązania uważamy za idealne. Szkopuł w tym, że stan społecznego niezadowolenia z funkcjonowania systemu oświaty, służby zdrowia, czy sądownictwa wydaje się nieuchronny, związany niejako z naturą rzeczy.

W sądzie zawsze jest tak, że ktoś wygrywa, a ktoś przegrywa, więc nie ma mowy o satysfakcji wszystkich zainteresowanych. Nawet gdyby najbardziej nawet skomplikowane procesy trwały miesiąc, a nie kilka lat. Mogłoby być lepiej, ale i tak nie zabrakłoby niezadowolonych.

Z kolei służba zdrowia nigdy wszystkich nie wyleczy. Nawet gdyby jej pracownicy byli bez wyjątku wzorami kultury i empatii, nie wspominając już o posiadaniu najwyższych kwalifikacji merytorycznych, nie wszyscy chorzy powróciliby do zdrowia, nie każda diagnoza byłaby szybka i trafna, nie każdy niezbędny zabieg wykonany w optymalnym terminie i w ogóle możliwy do przeprowadzenia. Oczywiście mogłoby być lepiej, ale i tak nie zabrakłoby niezadowolonych.

Jeszcze gorzej jest w oświacie. Sukces edukacyjny, to zjawisko trudniejsze do zdefiniowania niż sprawiedliwy wyrok sądowy, czy wyleczenie chorego. Co więcej, daje się w pełni ocenić dopiero po kilku dziesiątkach lat. Oczywiście satysfakcję z edukacji można też mierzyć „po drodze”, choćby sympatią dziecka do szkoły, jej miejscem w rankingu, liczbą wygranych konkursów, ale miary te bywają mylące. Na przykład, uczeń renomowanej placówki może darzyć ją serdeczną nienawiścią, bo zamiast radosnej młodości ma ciężką harówkę w imię przyszłego życiowego sukcesu, bądź mniej odległego w czasie wysokiego miejsca rankingowego swojej uczelni. Albo, dla odmiany, odznaczony najwyższymi stopniami absolwent jakiejś szkoły może kompletnie sobie nie radzić na kolejnym szczeblu edukacji. Potencjalnych źródeł niezadowolenia z systemu oświaty jest tysiące, a pomysłów, co można by zrobić, żeby było lepiej, jeszcze więcej. Niestety, choćbyśmy je nawet wszystkie wprowadzili w życie, byłoby może nieco lepiej, ale z pewnością i tak nie zabrakłoby niezadowolonych.

W obliczu ogólnego deficytu satysfakcji chętnie sięgamy myślą do obcych wzorów, które wydają się panaceum na nasze bolączki. Niektóre nawet wprowadzamy w praktyce.

Ktoś zafascynowany oratorskimi popisami Perry’ego Masona przez sądem w Los Angeles wymyślił niedawno, że w polskich siedzibach Temidy będzie tak samo: adwokat zmierzy się na argumenty z prokuratorem, a zwycięzcę pojedynku wskaże sędzia. Nawet wprowadzono to rozwiązanie w życie, jakkolwiek rząd PiS błyskawicznie tę zmianę wycofał.

W odniesieniu do służby zdrowa najchętniej sięgamy myślą do wzorców z zachodniej Europy. Marzymy o tamtejszej sprawności i kulturze medycznej, choć przecież i tam, podobnie jak w naszym kraju, usługi zdrowotne nie są jednakowo dostępne dla wszystkich. Oczywiście większa zamożność społeczeństw przekłada się na większy zakres świadczeń. Marząc o wprowadzeniu zachodnich standardów zapominamy, że Polska jest krajem znacznie biedniejszym. Kolejni reformatorzy usiłują wycisnąć więcej z niewystarczających zasobów, co przypomina mieszanie herbaty bez cukru w nadziei, że będzie słodsza. Tymczasem, wobec bezskutecznego oczekiwania, że będzie u nas, jak na Zachodzie, całe rzesze lekarzy i pielęgniarek migrują tam właśnie, co tylko pogłębia krajową mizerię.

W oświacie wreszcie od z górą dwudziestu lat próbujemy wdrażać rozwiązania anglosaskie, a w obliczu tego, że efekt niezmiennie odległy jest od oczekiwań, wciąż szukamy lepszych pomysłów. Przebojem obecnego sezonu jest fiński system edukacji.

***

Na hasło „fińska edukacja” wyszukiwarka dostarcza mnóstwo materiałów, w większości całkiem świeżych. Oto próbka, losowo wybrana z różnych źródeł:

O sukcesie: Finlandia, niegdyś zacofany gospodarczo kraj, w ciągu zaledwie 40 lat zdołała stworzyć najlepszy system edukacji na świecie.

O efektach kształcenia: Uczniowie z Finlandii mają największą wiedzę i są najlepiej przygotowani do życia. Czytają więcej niż inne dzieci, są na pierwszym miejscu na świecie w naukach ścisłych, a na piątym w matematyce (nie napisano, w jakim rankingu – przyp. JP).

O autonomii programowej: W Finlandii uczniów najlepiej znają nauczyciele, bo są najbliżej ucznia. Mają dużą autonomię działania i pracy, i właściwie to oni piszą programy. Ministerstwo tylko wyznacza generalne kierunki. W Finlandii informacja idzie z dołu do góry, od nauczyciela do ministra, a nie od ministra do nauczyciela. Mamy dużą wolność i jeśli mój uniwersytet stwierdzi, że potrzebny jest nowy kurs, bo świat szybko się zmienia i pojawiają się coraz to nowe dziedziny wiedzy, to mamy prawo szybko taki kurs przygotować i wprowadzić. Nie musimy czekać 18 miesięcy na zgodę ministerialnej biurokracji.

O doborze nauczycieli: Nie jest tam łatwo zostać nauczycielem, szansę mają na to jedynie najlepsi uczniowie, którzy przechodzą jeszcze selekcję na studiach, muszą udowodnić, że mają kompetencje komunikacyjne, są empatyczni itd. Każdy, kto ukończył jakąkolwiek szkołę, wie, że zupełnie inaczej pracuje się z nauczycielem, który chce uczyć, lubi to robić, potrafi się komunikować itd.

O relacjach: Przede wszystkim zaś w szkołach panuje "koulu". To fińskie słowo oznacza atmosferę wzajemnej życzliwości, bezstresową, przyjazną. Dzięki temu wszystkiemu Finlandia ma dziś najlepiej wykształconych, najmniej zestresowanych obywateli na świecie. I to jest jej wielka siła.

Z takich oto publikacji powstaje w świadomości polskich odbiorców pozytywny obraz fińskiego systemu edukacji. Z pewnością w jakimś stopniu zasłużony. Na podstawie różnych źródeł wynotowałem kilka jego kluczowych cech, powtarzających się w wielu materiałach:

  1. Dobre wyniki nauczania, wyrażające się wysoką pozycją młodych Finów w różnych międzynarodowych rankingach edukacyjnych.
  2. Staranny dobór kadr pedagogicznych spośród najlepszych studentów, powiązany z perspektywą stabilnej pracy i atrakcyjnego wynagrodzenia.
  3. Wysoki prestiż społeczny zawodu nauczyciela, osadzony w sięgającej XIX wieku tradycji, stawiającej działalność pedagogiczną jako wyraz postawy patriotycznej (odpowiednik walki zbrojnej w tradycji polskiej).
  4. Autonomia programowa szkół i poszczególnych nauczycieli – pozostawienie przestrzeni dla tworzenia i realizacji własnych koncepcji i pomysłów.
  5. Duże zaufanie do nauczycieli; minimalny zakres zewnętrznej kontroli, zarówno w dziedzinie nadzoru pedagogicznego, jak pomiaru – niewielkie znaczenie oceniania; ograniczenie egzaminowania do poziomu szkół średnich.
  6. Duży znaczenie zrównoważonej aktywności w życiu ucznia – co oznacza nie tylko uczenie się, ale także twórczość artystyczną, kulturę fizyczną i aktywność społeczną; koncentracja nauki w szkole, z minimalnym udziałem zadań domowych.
  7. Przyjazne (partnerskie) relacje pomiędzy nauczycielami i uczniami; praca pedagogiczna z naciskiem na funkcję wspierającą (np. brak odpowiedzi przy tablicy). Szczególne wsparcie dla uczniów najsłabszych.

Patrząc polskim okiem na powyższy wykaz odlewam w myślach ze spiżu wielki pomnik fińskiej edukacji, szpachlując go tu i ówdzie plasteliną swoich wyobrażeń o tym narodzie (jedyny Fin, jakiego w życiu znałem osobiście, a który był rodzicem uczniów naszej szkoły, przez wszystkie lata naszej współpracy mógł stanowić absolutny wzorzec szacunku dla pracy nauczycieli, a zarazem kultury codziennych kontaktów). Ustawiam następnie ów pomnik w przestronnej hali wystawowej i zapraszam Czytelnika do obejrzenia go z czterech różnych punktów widzenia.

Dlaczego nie będziemy edukacyjną Finlandią?

To na początek, żeby szybko wyjaśnić sobie kilka prostych, choć niezbyt przyjemnych prawd. Po pierwsze, nie jesteśmy Finami. Żyjemy w tradycji walki zbrojnej, a nie edukacyjnej pracy u podstaw (w ostatnich latach daje się to odczuć w sposób szczególny). Nie mamy protestanckiego etosu mozolnej pracy. Nie dysponujemy autorytetami personalnymi, ani instytucjonalnymi, zdolnymi wymyśleć nową, spójną organizacyjnie, programowo i etycznie koncepcję polskiej edukacji, i zyskać poparcie znaczącej części społeczeństwa, niezbędne dla wprowadzenia jej w życie. A nawet, gdybyśmy je mieli, zabrakłoby nam zapewne cierpliwości, by kilkanaście lat poczekać na efekt podjętych działań. Także dlatego, że mamy polityków, którzy wyrośli w kulcie centralizmu oświatowego, i którzy prawdopodobnie nigdy nie pojmą, jak wielką szansą dla edukacji mogłaby być autonomia szkół i poszczególnych nauczycieli (oczywiście trzeba by ją najpierw mozolnie zbudować).

Dlaczego nie musimy być edukacyjną Finlandią?

Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, Finowie też mają swoje problemy, o których mowa jest w dostępnych materiałach. Niepokoją się, gdy spadają w rankingu PISA z pierwszego miejsca na dwunaste, zauważają znaczący (dla nich) odsetek niepowodzeń edukacyjnych, wyrażających się porzuceniem nauki w szkole przed jej ukończeniem, boleją nad rosnącą obojętnością i równocześnie roszczeniowością (sic!) rodziców, oraz malejącymi aspiracjami części młodego pokolenia. Skądinąd jest godne podziwu, że popycha ich to do poszukiwania i wprowadzania w życie kolejnych innowacji (ostatnio dużo się mówi o planowanym odejściu od nauczania przedmiotowego w szkołach średnich).

Po drugie, każdy system edukacji musi być szyty „na miarę”, uwzględniając specyfikę danego społeczeństwa. A ponieważ, jako się rzekło, Finami nie jesteśmy, to i nasze rozwiązania muszą być po części przynajmniej odmienne. Co oczywiście nie wyklucza czerpania inspiracji.

***

Jak dotąd oglądaliśmy nasz pomnik od strony „NIE”, ale fińska edukacja jako źródło dobrej inspiracji ma wielkie znaczenie pozytywne i zasługuje na wnikliwe spojrzenie także od strony „TAK”.

Każdy może w Polsce tworzyć edukacyjną Finlandię – czasem pojedynczy nauczyciel, a czasem nawet cała szkoła. Musi tylko chcieć – i sięgnąć wyobraźnią.

Biorąc pod uwagę ogólnie kiepską opinię o polskim szkolnictwie, karkołomną, trwającą obecnie reformę, a także wskazywany przez wielu publicystów koszmarny poziom centralizmu i biurokracji, powyższe twierdzenie może wydać się dziwne. A jednak sądzę, że jest prawdziwe. Oto kilka wskazówek.

Zamiast budować skomplikowane systemy oceniania, skrupulatnie nadając „wagi” rozmaitym stopniom szkolnym (w czym świetnie sprawdzają się dzienniki elektroniczne, które nie krzyczą, że to bzdura pedagogiczna); zamiast „szufladkować” dzieci na podstawie przyznawanych im ocen, można ograniczyć wystawianie stopni do minimum, niezbędnego, żeby zaspokoić przepisowe wymagania biurokracji. Kto każe nauczycielom zachęcać uczniów do pracy obietnicą wystawienia stopnia?!

Nie ma obowiązku zadawania uczniom prac domowych. Wielu nauczycieli sądzi, że są one niezbędne. Nawet część rodziców podziela tę opinię. Ale kto komu broni, żeby w jakiejś szkole, tytułem eksperymentu, prace domowe zarzucić?! Albo bardzo ograniczyć ich wymiar?! Taka mała rzecz – a już Finlandia!

Zamiast przebiegać cwałem z lekcji na lekcję, dlaczego nie wprowadzić dłuższych przerw i nie pozwolić uczniom spędzać ich na dworze, tak jak to dzieje się w znacznie od Polski zimniejszej Finlandii?! Ja rozumiem, że w niektórych szkołach dzieci uczą się na zmiany, w innych trzeba dostosować się do harmonogramu gminnego transportu (choć tu już mamy kwestię, czy tabakiera jest dla nosa, czy nos dla tabakiery), ale jest wiele placówek, w których takich ograniczeń nie ma. A przerwy wszędzie standardowo trwają zaledwie 10 minut, co właściwie wyklucza jakieś sensowne ich wykorzystanie (przez uczniów oczywiście).

Kto każe nauczycielowi niewolniczo trzymać się układu treści podręcznika, co może daje jaką-taką gwarancję „przerobienia” podstawy programowej, ale już na pewno nie uczy kreatywności i nie zachęca raczej pokolenia cyfrowych tubylców do nauki?! Podstawę programową uczyniono w naszym kraju fetyszem, choć w istocie wcale nie jest trudno ją „realizować” puszczając zarazem wodze pedagogicznej wyobraźni. Oczywiście pewien trybut na rzecz biurokracji jest, póki co, niezbędny. Tym mniejszy jednak, im bardziej otwarta jest dyrekcja szkoły.

Lekcja w szkole nie musi być sztywną procedurą oświecania maluczkich przez NAUCZYCIELA. Może nie mieć określonego tematu, wprowadzenia, rozwinięcia, podsumowania, a mimo to stanowić przeżycie zapadające w pamięć. Wcale nie musi odbywać się w ławkach; może nawet poza terenem szkoły, a nawet – sam nie wierzę, ze to piszę, chyba tylko w publicystycznym zapale – w przestrzeni wirtualnej.

Żadne prawo nie nakazuje, by relacje między nauczycielami i uczniami (podobnie, jak pomiędzy dyrekcją i nauczycielami oraz dyrekcją i uczniami) były formalne, a nie serdeczne. Psychologia raczej podkreśla pozytywny wpływ dobrych relacji społecznych w szkole na efekty edukacji. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w każdej polskiej szkole zapanowało „koulu”. Albo przynajmniej, by zacząć do niego dążyć. Może na początek w zespole pedagogicznym?

Ja tę edukacyjną Finlandię mam na co dzień.

Ostatni rzut oka na pomnik, tym razem z osobistej perspektywy Jarosława Pytlaka, dyrektora Zespołu Szkół STO na Bemowie. W ciągu blisko trzydziestu lat istnienia naszej placówki udało się wprowadzić w życie kilka rozwiązań, o których czytam teraz w kontekście fińskiej edukacji. Kładziemy nacisk na życie społeczne szkoły, starając się budować wspólnotę uczniów i nauczycieli, z należnym szacunkiem otwartą też na rodziców. Dajemy uczniom poczucie, że mają wpływ na swoje oceny; mogą je również poprawiać. Nie pytamy przy tablicy, często pracujemy w zespołach, a wszystkie zajęcia dodatkowe odbywają się w grupach złożonych z uczniów różnych klas, często w różnym wieku. Pozostawiamy naszym wychowankom do dyspozycji około dwóch godzin przerw międzylekcyjnych każdego dnia; dużo czasu spędzają też na dworze i na wycieczkach.

Wszyscy nauczyciele są dla dzieci „panią Anią, Basią, Kasią”, „panem Piotrem, Pawłem, Filipem”, a jeśli uczeń ma jakąś sprawę, może wejść do pokoju nauczycielskiego bez obawy, że go ktoś wygoni. Szkoła jest otwarta – wejścia nie strzeże pani woźna, ani ochroniarz – do gości podchodzi się z zaufaniem. Uczniom ściska się ręce na powitanie i pożegnanie (rodzicom czasem też), a niektórych nawet przytula. Szkoła bardziej wspiera słabszych niż dobrych, ale od wszystkich starszych uczniów wymaga, by swoim postępowaniem robili coś pożytecznego dla szkolnej społeczności.

Samorząd uczniowski z roku na rok ma coraz więcej kompetencji, w tym własny majątek, którym przytomnie gospodaruje. Ostatnio ufundował karuzelę na plac zabaw.

Oczywiście, wszystko powyższe to tylko moje twierdzenia, którym Czytelnik nie musi zaufać, bo w końcu jako dyrektor ustawiam się w roli sędziego we własnej sprawie. Ale mam też świadectwa zewnętrzne. Na przykład, ów Fin – ojciec dwójki naszych uczniów, o którym już wcześniej wspomniałem, kiedyś zwierzył się pani wicedyrektor, że gdy po raz pierwszy przyszedł na zebranie, by zapisać córkę do pierwszej klasy, poczuł się jak w swojej szkole w Finlandii. Nigdy nie miał wątpliwości, że jego dzieci u nas właśnie powinny się uczyć. Co pani wicedyrektor, a moja małżonka przypomniała sobie z rozrzewnieniem, gdy opowiadałem jej, o czym piszę w tym felietonie.

Z kolei na 25-lecie Szkoły, w liście gratulacyjnym, jaki otrzymaliśmy od Wydziału Pedagogicznego UW, znalazł się taki akapit:

Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że udało się stworzyć w skole swoistą kulturę edukacyjną z dominacją wychowania i wspierania rozwoju umiejętności społecznych (…). W SP nr 24 STO udało się (…) pójść niejako „pod prąd” współczesnym, powszechnie stosowanym działaniom. Wymagało to odwagi, konsekwencji, umiejętności negocjacji z rodzicami, przekonania, że podejmowane decyzje są słuszne i głęboko uzasadnione, a efekty, które daje się osiągać służą dobru dziecka i budowaniu społeczności uczniowskiej myślącej krytycznie, ale nastawionej pozytywnie, otwarcie do świata, życzliwej i współpracującej ze sobą. Udało się w szkole stworzyć namiastkę kapitału społecznego skupionego wokół edukacji, gdzie wszystkie podmioty: nauczyciele, uczniowie, rodzice, środowisko lokalne mają wspólny cel i zadanie do zrealizowania – wspierać jak najlepiej potencjał rozwojowy dzieci.

Czyli – jesteśmy w Polsce, a jednak trochę jak w Finlandii... Co starałem się wykazać na poparcie przedstawionego wcześniej poglądu, że każdy może w naszym kraju stworzyć sobie środowisko edukacyjne inspirowane tegorocznym przebojem sezonu.

***

Z racji częstego zabierania głosu w publicznej debacie na temat edukacji bywam stawiany wobec pytania: - Panie Jarku, co zrobić, żeby w polskiej edukacji było lepiej? Ten felieton jest próbą udzielenia na nie odpowiedzi. Zbierając jego przesłanie w kilku punktach:

  • mówić i pisać – wymieniać myśli, ale przede wszystkim robić – wprowadzać swoje pomysły w praktyce, nie czekając, aż ktoś nam stworzy tu na miejscu, ten wyśniony fiński (czy jakikolwiek inny) ideał edukacji,
  • nie przejmować się za bardzo tym, na co się nie ma wpływu (na przykład obecną reformą systemu), ale inspirować się dobrymi pomysłami i wprowadzać w praktyce ich własne adaptacje,
  • szukać szansy w działaniach zespołowych – zbiorowy i solidarny wysiłek grupy niezłych nauczycieli zawsze da lepszy, bardziej długofalowy efekt, niż świetne skądinąd działania osamotnionego wirtuoza pedagogiki. Wielką w tym widzę misję dyrektorów szkół.

Nie wierzę w żadną wielką reformę, która zbawi polską oświatę. Przyczyn tej mojej niewiary jest milion, a niektóre wymieniłem w tym felietonie. Wierzę natomiast w postęp czyniony oddolnie. A może inaczej, nie „wierzę”, tylko „pokładam ostatnią nadzieję”. Pokładam ją w takich inicjatywach, jak „Budząca się szkoła” i wszelkich innych, które spowodują, że dyrektorzy szkół, a wraz z nimi nauczyciele, poczują w sobie chęć i moc wychodzenia poza obowiązujące schematy.

Jeśli będzie w Polsce więcej takich placówek, jak opisywana ostatnio w mediach Szkoła Podstawowa nr 323 w Warszawie („Bez prac domowych i dzwonków. Nietypowa szkoła na Ursynowie”), to może zaczniemy dobrych wzorców częściej szukać na własnym podwórku i zachęcać coraz większą rzeszę ludzi, by mieli odwagę je naśladować. Albo wymyślać coś własnego.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.