Nie jestem dobrym nauczycielem

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Chyba nie jestem dobrym nauczycielem. Jak na współczesne standardy edukacyjne obowiązujące w placówkach, to nawet fatalnym. Mam inną wizję prowadzenia zajęć niż przewidują sztywne regulaminy. Nie przeszkadza mi szmer, rozmowy mi nie przeszkadzają, pytania mi nie przeszkadzają (tak, te nie na temat też nie). Za to przeszkadza mi ciasnota, brak powietrza, gonitwa z czasem i ławki mi przeszkadzają.fot. Fotolia.com

Rozumiem, że trzeba nauczyć dzieci czytać i pisać. Ukształtować prawidłową postawę, trzymanie kredki, potem długopisu, zapisywanie literek w odpowiednim kierunku itd. Ale tak naprawdę "olewam" to, bo przecież skoro umie pisać i nie robi błędów, czy to aż takie ważne jak jeden z drugim trzymają długopis? Zwłaszcza, że w dalszym życiu będą się nim posługiwać bardziej niż sporadycznie. To po pierwsze. A może po prostu jestem leniwa, i nie mam ochoty poprawiać każdego i mówić mu, jak ma wyglądać „idealny” zeszyt? Tak, z pewnością jestem leniwa.

Książki mi też zazwyczaj przeszkadzają. To po drugie. Choć nie wszystkie. W zasadzie ten nieszczęsny „jedyny słuszny” podręcznik mi w niczym nie przeszkadza. Zamiast skupiać się na jego jasnych i ciemnych stronach używam go dokładnie na tej samej zasadzie co gąbki, kredy i piłki podczas zajęć. Wyznacza mi kierunek, podsuwa temat, ale z pewnością nie jest moją jedyną nawigacją. Rozmowy z uczniami nią są. Bardziej zależy mnie na myślących głowach, które informują mnie na bieżąco, co jest dla nich ważne i ciekawe niż na odhaczeniu kolejnej strony.

Przeszkadza mi natomiast, że nie mogę zachęcać uczniów by po tym (każdym zresztą) podręczniku pisali. Słyszę, słyszę te lamenty związane z poszanowaniem książki. Ale umówmy się już do końca mojej wypowiedzi, że książkę (z naciskiem na podręcznik) traktuję jak narzędzie. Zaoszczędźmy sobie niepotrzebnego oburzenia i paplaniny. Ja tak właśnie „opisuję” książki jeśli tylko są moje. Robienie własnych, bieżących notatek podczas czytania jest najlepszym sposobem na utożsamienie się z treścią, nie wspominając o zapamiętywaniu informacji, a konkretniej mówiąc ich kodowaniu.

Moim marzeniem jest więc książka będąca jednocześnie ćwiczeniami umożliwiającymi pracę z zawartością. A póki co mam obłożone w papiery, bibuły i folie lektury, które zazwyczaj już dawno się rozpadają. I ten „święty” podręcznik, który sprawia, że dziecko jest zestresowane korzystaniem z niego i robi wszystko, by narażać się na ten stres jak najrzadziej. Znacznie więc (moim zdaniem) forma i powaga podręcznikowego bytu mijają się z jego użytecznością, do której przede wszystkim powinien być stworzony. Dlatego książki mi przeszkadzają.

Bazgrania po lekturach również nie uważam za świętokradztwo. Każdy normalnie myślący człowiek kiedy przygotowuje się do wystąpienia, opowiedzenia czy streszczenia stara się zaznaczać najważniejsze fragmenty. Co bardziej refleksyjni chętnie też zaznaczają tekst, który robi na nich wrażenie, może się kiedyś przydać (na przykład na innym przedmiocie) lub zapisują swoje przemyślenia. Ja przynajmniej robię tak z niemal każdą książką, po pierwsze dlatego, że sprawia mi to przyjemność, po drugie dlatego, że potem bardzo ułatwia mi to zapamiętywanie konkretów i pracę z przeczytanym tekstem. Zachęcam też uczniów do takich praktyk. A dobry nauczyciel to taki, który nie pozwala bazgrać po książkach, prawda?

Używanie komórek na zajęciach też mi nie przeszkadza. Oczywiście w ramach uzgodnionych działań. Ale skoro są one czymś o wiele bardziej naturalnym niż książka dla współczesnego dziecka (niepotrzebny lament, taka prawda) to dlaczego mam się buntować i zabraniać? Hulający po szkole internet jest moim największym sprzymierzeńcem i chcę, żeby uczniowie wiedzieli, jak może im się przydać. Tak, w szkole! Kiedy rzucam „w eter” jakieś pytanie, na które oczywiście nie znają odpowiedzi, to chcę żeby pokazali mi, że szybko, sprawnie i sensownie potrafią wytropić tę odpowiedź. Z podaniem konkretnego źródła i uzasadnieniem, dlaczego właśnie z tej a nie innej strony skorzystali. Jasne, że nie trwa to całą lekcję, ale wolę to niż odpytywanie delikwentów stękających regułki ze średnio napisanych podręczników. Naprawdę czasem wolę dać trzy minuty na znalezienie odpowiedzi w necie i nagrodzić za zmyślność, niż patrzeć (tracąc czas) w upokorzone oczy kogoś, kto akurat nie wykuł na pamięć dopływów Wisły. Po jaką cholerę ma to znać na pamięć? Czy dobry nauczyciel zadaje sobie takie pytania?

Jak więc oceniać, skoro nie można przepytać pod tablicą? Zadać pytanie (postawić problem) i oczekiwać konkretnych rezultatów. I to najlepiej użyteczny problem. Możemy to nazywać projektem, wszystko jedno. Umiejętność odnajdywania informacji, przetwarzania ich i komunikowania o swoich odkryciach reszcie ludzkości jest dla mnie warta zachodu i oceny. Sposób dojścia do tego mniej mnie interesuje, choć oczywiście im bardziej kreatywny tym lepsza ocena. Czy podczas takiej „prezentacji dla ludzkości” nauczyciel nie zorientuje się jaka jest wiedza ucznia w danym temacie? Musiałby być ślepy, głuchy lub po prostu niezainteresowany wypowiedzią żeby się nie zorientować. Tak mi się wydaje…

I najlepiej, żeby uczniowie sami się oceniali (oprócz mojej autorskiej informacji zwrotnej). Bo często jest tak, że wybierając samodzielnie interesujący temat wiedzą o nim więcej niż ja (czyt. nauczyciel). Pewnie, że nie zawsze muszą sami wybierać, ale załóżmy, że damy im (o zgrozo!) taką możliwość. To przy okazji można się naprawdę bardzo wiele nauczyć. Oczywiście, że wezmą te tematy, które są ich konikami, to zrozumiałe (głupi by byli gdyby zrobili inaczej). Ale dzięki temu jako nauczyciel znowu bez większego wysiłku mam okazję poznać pasję i wielkość zaangażowania uczniów w to, co stanowi treść ich życia. I nie zawsze ma to związek z internetem, naprawę. Czasem jest to sport, innym razem obserwacja przyrody, a jeszcze innym projektowanie sukienek. I nie raz widziałam, jak cała klasa z zapałem, bez obciachu projektowała kiecki tylko dlatego, że ktoś choć na chwilę zaraził ich swoim zapałem.

Nie będę więc nigdy dobrym nauczycielem, bo całą robotę zwalam na dzieciaki. To oni uczą mnie, a powinno być przecież na odwrót. Sami się oceniają więc i to mam z głowy, bazgrolą po książkach, korzystają z netu na lekcjach i gadają. Widzicie tą hospitację? Bo ja tak!

Notka o autorce: Anna Jankowska jest pedagogiem z dodatkową specjalizacją media i animacja kulturalna. Od czasu do czasu bloguje – artykuł ten pochodzi z jej bloga http://www.focusonbaby.pl. Prowadzi również swoją firmę szkoleniową http://www.szkoleniapedagogiczne.pl/.