Gdy mniej znaczy więcej - rozważania na temat demografii człowieka

fot. Stanisław Czachorowski

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Spotykam się ostatnio z alarmistycznymi poglądami, dotyczącymi domniemanej zapaści demograficznej w Europie. Na przykład w formie akcji bilboardowej, dotyczącej dzietności w Polsce. I to w czasie, gdy populacja ludzka na Ziemi osiąga 8 miliardów osób i dalej będzie rosła. To jak to jest z tą demografią? Co na to biologia? I skąd może brać się strach przed "zapaścią demograficzną"?

Na początek pytanie czysto biologiczne: dlaczego jedne gatunki produkują setki, a nawet tysiące jaj lub setki czy tysiące nasion i zarodników, a inne mają bardzo nieliczne potomstwo? I dlaczego liczebność populacji nie zależy od liczby składanych jaj? Czy są tu jakieś ogólne prawidłowości? Biologia i ekologia już dawno na to odpowiedziały. Wyróżniono alternatywne strategie życia. Wymienione niżej dwie strategie to tylko skrajne końce wielu różnych sytuacji.

Pierwszą strategię nazwano strategią r lub oportunistów ekologicznych albo generalistów. To gatunki o krótkich cyklach życiowych i składające duże ilości jaj. Drugą skrajnością są specjaliści, strategia K. Te gatunki inwestują w jakość, a nie ilość, stąd mała liczba jaj lub nasion, ale za to zaopatrzonych w dużą ilość substancji zapasowych oraz z opieką nad potomstwem. Duże różnice występują nawet wśród spokrewnionych gatunków czy podobnych planach budowy. Na przykład są ryby składające dużo ikry (dziesiątki tysięcy jaj) i takie, których potomstwo jest mniej liczne. Tę samą energię można zainwestować w nieliczne potomstwo lub bardzo liczne ale słabo zaopatrzone (niech radzą sobie same od samego początku). Matematycznie i symbolicznie można to zilustrować: 4 = 2 + 2 = 1 + 1 + 1 + 1. A więc jedna liczba, dwie liczby i cztery liczby, lecz suma za każdym razem jest taka sama. Która strategia jest lepsza? To zależy od środowiska i warunków. Strategia oportunisty jest skuteczniejsza w niestabilnym i nieprzewidywalnym środowisku z dużą śmiertelnością. Nie wiadomo, które nasiono trafi na korzystne warunki, więc im więcej nasion tym lepiej. W warunkach stabilnych i przewidywalnych skuteczniejsza jest strategia specjalisty. Im więcej substancji zapasowych, tym łatwiej potomstwo radzi sobie z silną konkurencją. Zatem o skuteczności ("lepszości") tej czy innej strategii decydują warunki, otoczenie i kontekst środowiskowy.

Skoro na zdjęciu pojawiły się nartniki (pluskwiaki wodne) to pora wyjaśnić, dlaczego. U jednego z gatunków, zasiedlających zbiorniki m.in. w Finlandii, zauważono polimorfizm skrzydłowy u samic. Jedne są z normalnymi skrzydłami i zdolnością do lotu, inne brachypteryczne czyli ze skróconymi skrzydłami i upośledzoną zdolnością do lotu. Samice z długimi (normalnymi) skrzydłami mogą w sezonie rozrodczym fruwać i przelatywać z jednego zbiornika do drugiego. Mogą więc złożyć jaja więcej niż w jednym zbiorniku. Ale lot wymaga energii. W rezultacie złożą mniej jaj choć umieszczonych w różnych zbiornikach. Samice krótkoskrzydłe nie fruwają i nie marnują energii. Na dodatek mogą wchłonąć mięśnie skrzydłowe i przeznaczy tak pozyskane surowce i energię na wyprodukowanie większej liczby jaj. Tak więc samice brachypteryczne składają więcej jaj, ale tylko w jednym zbiorniku. W warunkach stabilnych i gdy pokarmu wystarczy (ale tego w momencie składania jaja matka jeszcze nie wie) samice brachypteryczne mają liczebniejsze potomstwo. Ale przy zmienności warunków wygrywają samice długoskrzydłe, bo ich mniej liczne potomstwo ma większe szanse na przeżycie. Przynajmniej część z nich (te, które znalazły się w korzystnym pokarmowo zbiorniku). Lepiej mieć więc długie skrzydła i zdolność do lotu czy nie? To zależy od warunków. I nawet w jednej populacji może utrzymywać się polimorfizm (zróżnicowanie).

A jak to jest z demografią u człowieka? Czy lepiej mieć więcej dzieci czy mniej? I tu również ważny jest kontekst. Pierwszym kontekstem jest pojemność Ziemi i zasoby środowiska. Ilu ludzi pomieści Ziemia? Dla ilu wystarczy żywności i miejsca do życia? Zacznijmy od niedalekiej przeszłości z ewolucji człowieka.

Paradoks pierwszy – menopauza, czyli kobiety przestają ciągle rodzić

U Homo sapiens obserwujemy niezwykłe zjawisko - pojawienie się menopauzy i instytucji babci. Normalnie samice ssaków rodzą aż do swojej śmierci. U człowieka jest inaczej - u kobiet pojawia się menopauza, zatrzymana zostaje miesiączka i możliwość zajścia w ciążę. Kobiety po menopauzie żyją. I to wydawałoby się marnotrawstwem biologicznym, gdy przestają rodzić. A przecież teoretycznie mogłyby. Dlaczego ewolucyjnie zjawisko takie się pojawiło? Pozornie przeczy teorii egoistycznego genu czy poglądom prokreacyjnych demografów: skoro przestaje rodzić to ma mniej liczne potomstwo. Jak biolodzy tłumaczą ten pozorny paradoks?

Ze względu na dużą głowę (i mózg) ludzkim kobietom jest trudniej urodzić własne dziecko. Śmiertelność w czasie porodu (lub tuż po) też była do niedawna spora. Jednocześnie dziecko długo jest niesamodzielne i potrzebuje opieki oraz pokarmu matki (karmienie z butelki to niedawny, cywilizacyjny wynalazek). Śmierć matki oznacza śmierć dziecka, zwłaszcza tego najmłodszego. W rezultacie skrócenie okresu rozrodczego i mniejsza liczba potomstwa może oznaczać, że więcej jej dzieci przeżyje do okresu rozrodczego (dorosłości). Bo śmierć przy kolejnym porodzie oznaczać może utratę kilku wcześniej urodzonych dzieci. Mniej znaczy więcej. Mniej urodzonych dzieci oznacza więcej tych, które przeżyją do dorosłości. U ludów koczowniczych dzieci nie rodzą się co roku (choć mogłyby, "co rok to prorok" to domena osiadłych, ekstensywnych społeczności rolniczych). W czasie wędrówki matce trudno byłoby nieść i opiekować się kilkorgiem niemowlaków i małych dzieci. Wydłużony okres ssania piersi wpływa na płodność kobiety, zapobiegając zbyt częstym ciążom. Do tego dochodziło prawdopodobnie dzieciobójstwo lub porzucanie "nadmiarowych" dzieci. Tak jak u zwierząt, np. u bocianów, które same wyrzucają z gniazda nadmiarowe potomstwo (w zależności od dostępnego w środowisku pokarmu).

Jest jeszcze inny aspekt korzyści z menopauzy. Babcia może pomagać swoim córkom w wychowaniu ich dzieci, a swoich wnucząt. W pewnym sensie to wydłużona opieka macierzyńska i wydłużone energetyczne inwestowanie w swoje potomstwo. Jeszcze bardziej zaawansowana strategia specjalisty - inwestowanie w jakość potomstwa, a nie jego liczbę.

U Homo sapiens mamy rozwiniętą grupową, społeczną opiekę nad potomstwem. Pod tym względem człowiek nie jest wyjątkiem w świecie zwierząt. Nie tylko babcia czy członkowie najbliższej rodziny wspierają się w wychowaniu dzieci. Społeczeństwo jest jak super-organizm, dba o wspólne dobro i wspólne przeżycie. Najjaskrawiej obserwujemy takie zjawisko u owadów społecznych, gdzie część osobników - robotnice - nie uczestniczy bezpośrednio w rozrodzie ale opiekuje się "wspólnym" potomstwem. I wpływa na sukces rozrodczy swoich kuzynów i całej społeczności owadziej.

Paradoks drugi - celibat i bezdzietność singli

Ostatnio przeczytałem o badaniach nad efektem wysyłania dzieci do klasztoru w społeczności tybetańskiej. Oddanie syna do buddyjskiego klasztoru to skazanie na celibat i brak rozmnożenia się. To w koncepcji egoistycznego genu byłoby szkodliwe, bo zmniejsza liczbę "własnych genów" w mniejszej liczbie wnuków. Okazało się jednak, że rodzice oddający dziecko do buddyjskiego klasztoru zwiększają szanse na przeżycie wnuków u pozostałego potomstwa. Mnisi wspomagają swoich krewnych. Sami bezpośrednio nie uczestniczą w rozmnażaniu, lecz zwiększają szansę przeżycia swoich bratanków i siostrzeńców. Jeszcze jeden przykład, pokazujący, że mniej znaczy więcej. Mniej urodzonych dzieci oznacza więcej dzieci, które przeżyją do okresu rozrodczego. Przysłowie "kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie" ma swoje uzasadnienie. Mniej lub bardziej dobrowolne wyłączenie się z reprodukcji oznacza zwiększone przeżycie kolejnego pokolenia. I chyba we wszystkich kulturach mamy przykłady stanu duchownego, wyłączonego z rozrodczości. Lamentujący nad spadającą liczbą urodzeń powinni stanowczo zakazywać życia klasztornego i celibatu z pobudek religijnych.

Stan duchowny, nie uczestniczący w rozmnażaniu i zwiększaniu dzietności, jest jak najbardziej sensowny w grupowym inwestowaniu w potomstwo. Tak jak w społeczeństwie mrówek, termitów czy os. Chcę jednak zwrócić uwagę na aspekt niereligijny. Rosnąca liczba singli bez potomstwa też może być rozpatrywana w tych kategoriach dobra wspólnego i strategii K (specjalisty) - grupowego inwestowania w jakość potomstwa. Nie tylko ciocie i wujkowe (w uzupełnieniu do babć i dziadków) mniej lub bardziej pomagają w wychowaniu potomstwa swoim krewnym. Pomagają także osoby niespokrewnione. Bo czymże jest np. adopcja? Lub wspieranie finansowo innych instytucji publicznych, począwszy od żłobków i przedszkoli, przez szkoły, uczelnie wyższe, a na służbie zdrowia i instytucjach kultury kończąc. Osoby bezdzietne uczestniczą w sukcesie wychowawczym i ekonomicznym kolejnego pokolenia.

Dla mnie jako biologa jest niezwykle fascynujące to, że ogólne procesy przyrodnicze działają samoistnie, niezależnie od woli i świadomych działań ludzi. Fascynujące są procesy uwidaczniające się w skali dużych liczb. I to, jak te procesy zmian strategii się konkretyzują. Niezależnie od naszych chęci czy ideologii. Na przykładzie Indii dość dawno zauważono, że wzrost opieki zdrowotnej i spadek śmiertelności u najmłodszych dzieci, powoduje w ciągu zaledwie jednego pokolenia zmianę modelu rodziny z wielodzietnej na średnio z dwojgiem dzieci. Nie wynika to z żadnego uświadamiania seksualnego ani dostępności środków antykoncepcyjnych. Skoro mniej umiera to i mniej się rodzi. Wystarczy wziąć wskaźniki urodzin w Polsce i porównać efekt I i II wojny światowej. Po wojnach obserwowano wysoki wskaźnik urodzeń. Dowcipni twierdzili, że to z powodu tego, że "wyposzczeni" żołnierze wrócili do domów. Potem wskaźnik ten powoli i systematycznie malał. U nas podskoczył chyba w 1983 roku. Wtedy złośliwcy mówili, że w telewizji nic nie było, a na dodatek godzina policyjna to i efekt prokreacyjny był. Chyba jednak to poczucie braku bezpieczeństwa dało ten efekt prawie taki sam jak efekt wojny. A więc czynniki zewnętrzne i społeczne wpływają na efekt demograficzny. Nie da się Wisły kijem ani bilbordami zawrócić. Ale krzywdę społeczną uczynić można w ten sposób.

Jedno jest pewne, w społeczeństwach rozwiniętych, z dobrą opieką medyczną, z niską umieralnością niemowląt i śmiertelnością dzieci, spada współczynnik dzietności. Czy to źle? Po prostu na kontinuum strategii życiowych takie społeczeństwa przesuwają się nieco ze strategii r (oportunistów ekologicznych) ku strategii K (specjalistów ekologicznych). Obserwujemy dłuższe inwestowanie w potomstwo: nie tylko ciąża i wykarmienie dziecka, lecz inwestowanie w edukację oraz przekazanie dóbr ekonomicznych by ułatwić start w dorosłość. Żeby dziecko odniosło sukces musi być nie tylko zdrowe, lecz i wyedukowane oraz z kapitałem na start (np. mieszkaniem). To w przenośni mocno przedłużona ciąża. Czy to zagraża ekonomii i rozwojowi gospodarczemu? Moim zdaniem w żadnym razie. Tyle tylko, że zmiana oznacza coś więcej niż tylko spadek dzietności. Oznacza także inne zmiany społeczne i cywilizacyjne.

Prokreacyjni piewcy wskazują na liczby: że będzie nas mniej niż Hiszpanów, Francuzów czy Niemców a tym bardziej jakichś egzotycznych ludów. To myślenie archaiczne i klanowe - żeby w naszej bandzie było więcej, to pobijemy innych. Archaiczne - bo typowe dla starszych i dawnych okresów rozwoju kultury ludzkiej. Zupełnie nieadekwatne do czasów, w których żyjemy.

Co z tego, że Polki urodziły więcej dzieci, gdy blisko 2 miliony młodych Polaków wyjechało na "Zachód"? W niczym większa dzietność nie poprawiła struktury demograficznej w Polsce. Wyjechali, to są jakby dla nas, tu na miejscu straceni, jakby umarli. A na dodatek cały nasz indywidualny i zbiorowy wysiłek ekonomiczny w urodzenie, nakarmienie, wychowanie i wykształcenie (łącznie ze studiami to kilkanaście lat nauki) poszedł na marne. Demograficzne wskaźniki wiekowe się pogorszyły. Można powiedzieć, że z punktu widzenia egoistycznego nacjonalizmu to strata, bo nasz wysiłek konsumują inne społeczności.

Co z tego, że w Polsce urodziło się mniej dzieci, skoro przyjechali do nas imigranci? Na dodatek często osoby już wykształcone. Dzięki masowej imigracji Ukraińców nasza gospodarka w ostatnich latach się rozwijała, a rynek pracy nie cierpiał na brak rąk do pracy. Podobne procesy migracyjne i gospodarcze obserwowaliśmy na przestrzeni wielu dziesięcioleci w krajach rozwiniętych Europy.

Te dwa przykłady pokazują, że myślenie wąsko-demograficzne w kontekście gospodarki jest archaizmem. Ludzi na Ziemi jest coraz więcej. Zbyt dużo, aby wyżywić wszystkich. Do tej pory masowej klęski głodu z powodu przeludnienia uniknęliśmy dzięki postępowi nauki i "zielonej rewolucji”?. W sensie bezpieczeństwa im mniej tym lepiej. Bo więcej ludzi to brak możliwości zaspokojenia nawet podstawowych potrzeb życiowych z wyżywieniem włącznie. Głód rodzi wojny, zniszczenie i śmierć.

Bo przyjadą do nas obcy i nasza kultura zaniknie? Tyle, że nie zależy to od demografii, a od rozwoju naszej kultury i umiejętności asymilacji imigrantów. Nijak nie ma to związku z dzietnością. Owszem, pojawiają się zupełnie nowe wyzwania społeczne i kulturowe, np. w systemie edukacji (pisałem już o tym wcześniej).

Do czego zmierzam? Do porzucenia bałamutnych zaklęć i myślenia magicznego. Nawoływanie do zwiększenie dzietności jest marnowaniem sił i środków i przede wszystkim czasu na podejmowanie rzeczywiście skutecznych oraz ważnych działań dla gospodarki. Wraz z postępującą mechanizacją i automatyzacją coraz więcej pracy wykonują za nas maszyny. Kiedyś większość społeczeństwa pracowała w rolnictwie, przy wytwarzaniu żywności. Teraz zajmuje się tym najwyżej kilka procent ludności państw rozwiniętych. Reszta pracuje w przemyśle i usługach. W tym w edukacji i służbie zdrowia.

Jakie wyzwania stoją przed nami, Polakami, w dobie globalnego ocieplenia klimatu i masowych migracji? Zmuszać rodaków do rozmnażania się? Przypomina mi się jedno z opowiadań Stanisława Lema. Na skutek niekontrolowanego wydostania się do środowiska broni biologicznej ludzie stracili popęd seksualny. A do podejmowania czynności seksualnych (zamiast rozwiązłego jedzenia) namawiały komitety społeczne, organizacje i władze państwa. Niczym hasła z doby socjalistycznej Polski. Obecna akcja bilboardowa z tym mi się kojarzy - nieskuteczna, ideologiczna propaganda. A przy okazji deprecjonowanie singli co w skutkach przynosić będzie osłabianie więzi społecznych i wewnętrzne napięcia ze wzrostem agresji i przemocy włącznie. To przykład antynaukowego, magicznego myślenia. I klanowe tworzenie pozorów.
Możliwe, że jednym z czynników włączania się mechanizmów homeostatycznych, w tym zmniejszania rozrodczości w społeczeństwa rozwiniętych, jest także wzrost homoseksualności (obok singli i religijnego celibatu). Nie wiem, czy są wiarygodne dane, które pozwoliłyby stwierdzić, czy więcej widzimy osób homoseksualnych, bo zjawisko rzeczywiście narasta czy tylko uwidacznia się to, co zawsze istniało we wszytkach społecznościach i w każdych czasach, lecz było tematem tabu. I dlatego było skrzętnie ukrywane. Możliwe jednak, że istnieją jakieś mechanizmy biologiczne, np. zwiększona ilość środków biologicznie czynnych w naszym pożywieniu, które zaburzają prawidłowy rozwojów płci i identyfikację płciową. A może to, co uważamy za "zaburzenia" jest normą w sytuacji nadmiernego przegęszczenia populacji i działają tu także jakieś czynniki behawioralno-społeczne? Rezultat sprowadza się do zmniejszonego współczynnika urodzin i rozszerzenia społecznej opieki nad dziećmi. Bo przecież osoby niebinarne także uczestniczą w utrzymywaniu i wychowywaniu dzieci z "nie swoimi genami".

 

Notka o autorze: Stanisław Czachorowski jest biologiem, ekologiem, nauczycielem i miłośnikiem filozofii przyrody, profesorem i pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, a także członkiem grupy Superbelfrzy RP. Prowadzi blog Profesorskie Gadanie: https://profesorskiegadanie.blogspot.com.