Wyspa szczęśliwych dzieci

fot. Kazimierz Ludwiński

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

„Wychowanie to rzecz poważna. Musi się w nim mieszać przykrość z przyjemnością” – to powiedzenie przypisywane jest Arystotelesowi. Dzisiejszy wpis, poświęcony w zasadzie edukacji domowej i wychowaniu, będzie wyjątkowy. O bajkowym, wieloletnim rejsie dookoła świata ojca z dwójką małych dzieci, opowiada Kazimierz Ludwiński.

Jak długo dojrzewałeś do decyzji o wypłynięciu z żoną i z dziećmi?

Kazimierz Ludwiński: Rejs dookoła świata marzył mi się odkąd "Wyspa Szczęśliwych Dzieci" – nasz katamaran – istnieje. Czyli od końca lat siedemdziesiątych. Po kilkunastu latach pływania, patriotyzm sprowokował nas – mnie i moich 2 braci - do otwarcia biznesu w Polsce. Chyba nie był to dobry pomysł – straciliśmy całe przywiezione pieniądze. A te wystarczyłyby nam wszystkim do spokojnego żeglowania przez następne kilkadziesiąt lat. Do dzisiaj mam uczulenie na słowo „patriotyzm”.

Po narodzinach Nel zafascynowało mnie życie rodzinne, więc na każdy, dłuższy wyjazd zagraniczny zabierałem żonę i córkę ze sobą.

Żona od razu zgodziła się na tak długą podróż?

Ona lubiła podróżować. Ania nawet naciskała na wyjazd. Dusił nas system tutaj w Polsce.

Co na to bliscy? Pewnie wielu Wam odradzało?

Moi bracia i siostra popierali zawsze, to wszystko co jednemu z nas przyniesie szczęście. Nasza mamusia wierzyła, że to co robią jej dzieci musi być dobre. Zaś babcia od strony matki dzieci miała wątpliwości - chciała mieć wnuki i córkę przy sobie.

Noe miał pół roku, Nel sześć lat. Jak przygotowywaliście się do wypłynięcia z tak małymi dziećmi? Pieniądze, leki, książki, środki bezpieczeństwa na katamaranie.
Środków bezpieczeństwa posiadaliśmy w ilościach i jakości ponad przepisowe wymagania. Książki do szkoły i dziecięce, atlasy przyrodnicze i zabawki wypełniały półki w kabinach dzieci. Pieniądze na pierwszy etap mieliśmy zaoszczędzone, w trakcie rejsu też dorabiałem. I zawsze wiedziałem, że mogę liczyć na moich braci i siostrę. Nie zawiodłem się.

Mieliśmy zawsze duży zapas medykamentów wszelakich. Niepotrzebnie. Na jachcie dzieci prawie w ogóle nie chorowały.

Żona po ośmiu miesiącach opuściła katamaran. Dlaczego?

Przerosło ją życie rodzinne. Nie była do niego gotowa. Gdy byliśmy jeszcze w Afryce, Anna poleciała do Polski na wakacje, a tam zażądała separacji. Poleciałem do Polski. Nie chciałem kontynuować podróży bez nich. Na nic. Ale 7-letnia wówczas Nel ze mną wróciła. „Tatuś nie może być sam. Ja wracam z nim na nasz jachcik” - zdecydowała.

fot. Kazimierz Ludwiński

 

Jak radziłeś sobie bez żony?

Tak jak do tamtej pory. Już od dzieciństwa nie stroniłem od prac domowych i zajmowania się dzieckiem – piszę o tym w tom I mojej książki. Fizycznie było mi łatwiej, psychicznie gorzej. Najgorsze było rozstanie z kobietą i synkiem - bardzo ich kochałem i tęskniłem.

Tak długa podróż jest dobra dla dzieci?

Maluchy podróżujące, głównie na jachtach, z rodzicami, poznałem już w końcu lat siedemdziesiątych, w latach osiemdziesiątych i później. Byłem zafascynowany ich dojrzałością. Na naszą "Wyspę Szczęśliwych Dzieci" już w roku 1980 zaokrętowała niespełna dwuletnia Karolinka - córka brata Andrzeja i ... wyrosła na jedną z mądrzejszych kobiet jakie znam. Nie obawiałem się więc ograniczeń w podróży z dziećmi.

Co uważałeś za najważniejsze w ich wychowaniu?

Chciałem aby moje dzieci miały oczy otwarte na świat. By umiały docenić inność, pod względem religijnym i kulturowym. Aby były tolerancyjne. Aby umiały prawidłowo oceniać, a nie ulegały modom i demagogiom. Były otwarte na przyjaźń. Realnie szanowały naturę bez ekologicznych sloganów. Pragnąłem, aby wyrosły na dobrych ludzi. Znałem tylko jeden sposób na to – wyruszyć w drogę. Podróże otwierają oczy i serca. Wtedy podjęliśmy ostateczną decyzję – skromne życie, ale wolność!

Momenty bezradności były?

Tylko gdy rozpadała się moja mała Rodzinka, a ja nie potrafiłem w to uwierzyć. Bo wychowano mnie w świętej wierze w instynkt macierzyński chroniący dzieci.

2 lata samotnie pływałeś z córką. Najmocniejsze wspomnienia z tamtego czasu?

Cały ten okres spędzony wyłącznie z Nel był „mocny”. To właśnie wtedy w tym drobniutkim ciałku 7-9 lat uformował się prawdziwy mocny człowiek i dzielny żeglarz. Bez musztry, bez przymusu, na zasadach prawdziwej demokracji, a przede wszystkim na 100 proc. zaufania i bezwarunkowej miłości. Nie wolno traktować dzieci jako dzieci – to są mali Ludzie z mniejszym doświadczeniem, ale o potencjale równym dorosłym. Na szczęście one trochę inaczej odbierają nowości niż dorośli, otwierając tym niejednokrotnie oczy rodzicom. Dzieci nie mają takiego bagażu zbędnych informacji – wręcz śmietnika – jak dorośli, dzięki czemu reagują spontanicznie i bez hipokryzji.

Czego dzieci musiały nauczyć się w podróży? Co z ich szkołą?

Zapisałem Nel do polskiej szkoły korespondencyjnej. A gdy przyszedł na to czas – także Noe. Uczyłem ich z polskich podręczników. Do dzisiaj moje dzieci uważają O.R.P.E.G. [Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą – przyp. red.] za najwspanialszą szkołę, do jakiej „chodzili”. W Senegalu Nel chodziła do lokalnej, wiejskiej szkoły, a Noe do analogicznej w Nowej Kaledonii. Tam oswajali się z francuskim. W Australii uczęszczały do szkoły anglojęzycznej. Teraz doskonale radzą sobie z oboma tymi językami. Nel uczyła się jedynie na postojach i na morzu, jeżeli nie było fali – wpatrywanie się w czasie bujania w małe literki prowokowało chorobę morską. Pierwsze trzy klasy przerabiałem z nią – było szybciej. Uczyłem ją metod uczenia, by miała więcej czasu na zabawę z dziećmi z innych jachtów. Na morzu mogła się bawić, np. w szkołę, przekazując swoim pluszowym uczniom wiedzę, która sama przed chwilą zdobyła.

Nauczyłem ją zapalania silnika, zrzucania żagli, sterowania ręcznego i ustawienia automatycznego pilota. Potrafiła zawrócić po zapisanej na komputerze trasie, aby wyłowić zgubę. Posługiwała się telefonem satelitarnym i radiotelefonem. Z przyjemnością pomagała mi również w kuchni. Dodatkowa para małych rączek, które z niebywałą ochotą służyły pomocą była nie do przecenienia, pozwalała skrócić czas manewru i zminimalizować zagrożenie. A później ona nauczyła tego wszystkiego swego braciszka.

W jaki sposób kontaktowaliście się z bliskimi i jak często?

Na oceanach używaliśmy telefonów satelitarnych, najczęściej na codzienne SMS-y z naszą pozycją i ciekawostką z pokładu, lub e-maile, rzadko krótkie rozmowy. Bo telefony głównie przeznaczone były do pobierania map pogodowych, zaciągnięcia porad u Wojtka - serwisanta silników - i pozostawały w gotowości na wypadek awaryjnej sytuacji. Gdy mijaliśmy statki handlowe, to za pomocą radia UKF przekazywaliśmy przez nich wiadomości rodzinie.

Przypływając do nowego państwa kupowaliśmy lokalną kartę SIM do telefonu komórkowego. Korzystaliśmy z kafejek internetowych, aby porozmawiać z bliskimi i ze znajomymi, z którymi nam się drogi rozeszły oraz odebrać i wysłać e-maile.

Co jadaliście na morzu?

Generalnie jedliśmy zdecydowanie lepiej niż w lądowym domu. Po pierwsze: bo mieliśmy czas na kucharzenie. Kultura przygotowania i jedzenia też leżała w zakresie edukacji dzieci. Kupowaliśmy prosto z rynku świeże owoce, warzywa, mięso, owoce morza, a ryby łowiliśmy sami. Duża lodówka z zamrażalnikiem pozwalała na zdrowe żywienie nawet na pełnym oceanie podczas długich przeskoków. Konserwy były tylko żelazną rezerwą.

Żona z synem dołączyła do Was na półtora roku. Dlaczego?

Moja tęsknota za synkiem, a Nel za braciszkiem i mamą, były najtrudniejsze do zniesienia. W tomie II mojej książki publikuję autentyczne listy pisane wtedy do Anny, które to obrazują. Wróciła na jacht dopiero po długich namowach. Chciała abyśmy wspólnie wychowywali Nel i Noe. Zaraz jednak po przylocie zadeklarowała, że nadal nie chce być ze mną, a najdłużej po sześciu miesiącach zamierza wrócić do Polski z dwójką dzieci. Była w sumie półtora roku. Zrozumiała, że nie potrafi wychowywać - brak jej cierpliwości i i ciepła rodzinnego, które wynosi się z domu.

fot. Kazimierz Ludwiński

 

Jak przekonałeś żonę, żeby na kolejne pięć lat zostawiła Ci dzieci?

Myślenie Twoje nie jest zbyt stereotypowe? Dlaczego „zostawiła Ci”? Matka nie ma monopolu na dzieci! One nie są własnością rodziców. Po urodzeniu Nel umówiliśmy się, że ten kto odchodzi, to sam, bez dzieci. Gdyby jednak one chciały być z matką, a ona nie wyjechałaby urządzać sobie nowe życie gdzieś w Europie, to - mimo ogromnego mojego cierpienia - dla ich dobra, zgodziłbym się na to. Nel zadeklarowała chęć kontynuowania podróży katamaranem prosząc matkę o zostanie z nami. Ostatecznie to Ania poprosiła mnie o wzięcie pod opiekę dwójki dzieci. Tłumaczyła: „Wiem, że wychowasz je lepiej niż ja". To było bardzo dojrzałe z jej strony. W rewanżu robiłem wszystko, aby przez te lata nasze dzieci nie zapomniały o swojej matce.

Były momenty, w których było naprawdę niebezpiecznie, kiedy się bałeś?

Żeglując z dziećmi starałem się pomijać niepotrzebne zagrożenia. A jeżeli już nas coś zaskoczyło, to była okazja, aby dzieci nauczyć jak, respektując żywioły, wyjść obronną ręką. Morze i jacht to bezpieczne miejsca. Im bliżej lądu, tym niebezpieczniej. A najgorzej w wielkich aglomeracjach, gdzie są samochody i wirusy. W dużych miastach zagrożenia nie zależą od nas. Tu w Europie boję się tak naprawdę o bezpieczeństwo moich dzieci.

Na pokładzie jachtu wystarczy być konsekwentnym. Morze i ściśle określona powierzchnia jachtu wyznaczają granice zagrożenia. Nie potrzeba stosować zakazów czy nakazów. Dzieci same widzą, czują i respektują. Na pełnym morzu nosiliśmy szelki i kamizelki ratunkowe. Na kotwicy z prądem pływowym lub rzecznym wypuszczaliśmy za rufami pływającą linkę, dzieci były w kamizelkach i zwisała drabinka pozwalająca się wdrapać z wody na pokład. Gdybyśmy nie byli pewni ich bezpieczeństwa, to nie popłynęlibyśmy. Dzieci są przecież ważniejsze od wszelkich podróży.

Opowiadałeś, że Nel sterowała lepiej niż matka, że mogłeś na niej polegać. Kiedy najbardziej zaskoczyła Cię swoją dojrzałością?

W konfrontacji z dziećmi lądowymi. A po powrocie do Polski pod względem konsekwencji przebiła i mnie.

Bunt dzieci, musiał być. Jak opanowywałeś ich zniechęcenie?

Ależ zadowolona załoga się nie buntuje! „Kazimierz co Ty robisz, że Twoje Dzieci są takie szczęśliwe?” - pytali mnie inni rodzice. „Słucham je!” odpowiadałem.
Nigdy na jachcie nie usłyszałem „Nudzę się!”. Tu w Polsce się to zdarza.

Ile z tego czasu spędziliście na lądach?

Tylko 10 procent czasu z dziewięciu lat żeglowaliśmy. Pozostałe 90% spędzaliśmy stojąc na kotwicy lub boji. Dopływaliśmy łódeczką na ląd, aby zwiedzać, zrobić zakupy, porozmawiać z ludźmi lokalnymi i turystami lądowymi. Wtedy dzieci mogły wyganiać się do woli na nieograniczonej przestrzeni, poznać inne maluchy i piękno inności kulturowej. Rzadko cumowaliśmy do keji w portach lub marinach, chyba że jechaliśmy na kilkudniową wycieczkę i nie nocowaliśmy na katamaranie. A raz na kilka lat wystawialiśmy naszą Wyspę na ląd w celu konserwacji i reperacji. Jednodniowe wycieczki piesze i samochodowe, z powrotem na nocleg w katamaranie robiliśmy na każdym postoju. Były też kilkudniowe, jak na przykład wokół Nowej Kaledonii, ze spaniem w namiocie. Dzięki miesięcznej ekspedycji do wnętrza Afryki, zorganizowanej przez brata Piotra, Noe i Nel też mogły zobaczyć świat dzikich zwierząt żyjących na wolności i niepowtarzalne widoki zanim, nieroztropny człowiek je zniszczy.

Co najbardziej kształtowało charakter dzieci?

Przede wszystkim morze. Uczyło respektu i wymagało solidności. Kalejdoskop kulturowo – religijny uformował szacunek do inności.

Twoje momenty załamania?

Gdy byłem sam z dziećmi, nie wolno mi było się załamywać.

Kiedy dziś twoje dzieci opowiadają o tamtych wydarzeniach, co wspominają najczęściej? Jakieś wyspy, przygody?

Wydaje mi się niemoralnym wyróżnić coś „najbardziej”. Ale dla przykładu kilka takich wspomnień to: przeurocze kotwicowiska na Markizach, balet ogromnych płaszczek na Tuamotu, uczynni mieszkańcy Nowej Zelandii i Australii, barwne koralowce na Palau, wysepki Tajlandii, sztorm na Kanale Mozambickim, wszechobecne zwierzęta w Botswanie, wodospady Wiktorii, fosforyzujący ocean na wysokości Gambii, czy bliska łączność dzieci z delfinami.

Lata na katamaranie sprawiły, że Noe i Nel znają języki, geografię, są samodzielne. A z czym trudno radzą sobie na lądzie?

Dzieci kontynuują naukę w polskich szkołach stacjonarnych. Niestety początkowy entuzjazm do życia w nowym kraju zastąpiła niechęć. Do systemu edukacji, do hipokryzji świata dorosłych, w końcu do wszechobecnej nienawiści – tak bardzo rozpanoszonych w naszym kraju. Dzieci podróżują po Europie w wakacje, odwiedzając swoją mamę w Belgii. Marzą o powrocie do naszego podróżniczego życia. Chcieliby kontynuować naukę w Nowej Zelandii lub Australii, głównie ze względu na sympatycznych i otwartych mieszkańców tych krajów. Czapki z głów przed rodzicami samotnie wychowującymi dzieci w Polsce. Na jachcie pomoc stanowiła dla mnie jego ograniczona powierzchnia, z linką relingu na obwodzie, wyznaczającą wyraźnie limit bezpieczeństwa. Wiatr i morze były moimi sprzymierzeńcami. Nie musiałem teoretyzować. Dzieci nauczyły się respektu i cierpliwości. A na lądzie czyhają rozliczne pułapki w postaci patologii społecznej, niepedagogicznych nauczycieli, babci i dziadków „chcących dobrze”, a przede wszystkim rówieśników, których rodzice zbyt serio zajęli się materialną stroną wychowania dla „dobra dzieci”.

Czemu wróciliście?

M.in. po to, by dzieci miały nowe perspektywy: szkoły, hobby, sprawdzenie uzdolnień itp.

Za czym najbardziej tęsknisz?

Za jednym: aby tamto życie powróciło! Marzy nam się kontynuacja wspólnego żeglowania, ale również podróży lądowych. Na przeszkodzie stoją głównie finanse, mocno nadwyrężone. Mam nadzieję, że sprzedaż książek pozwoli nam na spełnianie marzeń i da jednocześnie możliwość ciągłego dzielenia się naszymi doświadczeniami z innymi.

Czegoś żałujesz?

Jedynie, że zatrzymałem naszą podróż.

 

Nel, Noe i Kazimierz Ludwińscy między wrześniem 2004 r, a sierpniem 2013 r, okrążając Ziemię przepłynęli 45 tys. mil morskich. 12 razy przekraczali Równik. Odwiedzili kilkadziesiąt krajów, kilkaset wysepek, zapieczętowano im po 2 paszporty. Na festiwalu podróżników «Kolosy 2013», Ludwińscy dostali nagrodę główną w kategorii „Podróże” za „pokazanie, że wychowywanie dzieci nie musi się wiązać z codziennymi rygorami życia na brzegu”. W marcu br. ukazał się drugi, a w pisaniu trzeci tom książki «Wyspa Szczęśliwych Dzieci» autorstwa ojca rodziny. Cała trójka mieszka obecnie w Szczecinie. Więcej: www.wyspaszczesliwychdzieci.com